niedziela, 30 marca 2008

Nigdy nie mów żegnaj (Kabhi Alvida Naa Kehna)


Dev (Shakrukh Khan) i Rhea (Preity Zinta) są na pozór szczęśliwym małżeństwem. Mają kilkuletniego syna Arjuna. Dev odnosi sukcesy w sporcie, Rhea pnie się po szczeblach kariery w magazynie poświęconym modzie. Maya (Rani Mukherjee) wychodzi za mąż za Rishiego (Abhishek Bachchan). Na próżno jednak można doszukiwać się w niej szczęścia. Młoda kobieta ma wątpliwości.Tuż przed ślubem Dev i Maya spotykają sie po raz pierwszy. Kilka minut po spotkaniu z Mayą, Dev wpada pod samochód. Odniesiona kontuzja sprawia, że musi porzucić karierę sportową. Kilka lat później Dev jest zgorzkniałym, sfrustrowanym facetem, który złośliwością wyraża swą złość. Jej ofiarami są najczęściej Rhea i Arjun.Również małżeństwo Mayi nie ma się najlepiej. Między nią, a Rishim wraźnie brakuje namiętności.Któregoś dnia, w dość nieoczekiwanych okolicznościach, Maya i Dev ponownie się spotykają nadając nowego znaczenia słowom "nigdy nie mów żegnaj". Jak skończy się ta historia? Czy małżeństwa przetrwają? A może znajomość Mayi i Deva przerodzi się w coś więcej?

Za kinem bollywoodzkim nie przepadam. Jednak niedawno przez czysty przypadek obejrzałam teledysk z muzyką Michelle Featherstone (http://www.youtube.com/watch?v=qd6KY6MJzeA), z obrazkami z filmu "Nigdy nie mów żegnaj" (mało bollywodzkimi, poza początkiem) i sięgnęłam po ten tytuł, który ma doborową obsadę, bo wystąpiły w nim bollywoodzkie gwiazdy: Amitabh Bachchan, Shahrukh Khan, Rani Mukherjee, Preity Zinta, Abhishek Bachchan.

Film nie jest stricte bolly, gdyż akcja w całości dzieje się w Nowym Yorku, i są tu znikome akcenty hinduskie, poza oczywiście bohaterami.
Zadziwiało mnie zawsze szaleństwo na tle Shahrukh Khana, bo dla mnie jego aktorstwo wcale nie jest rewelacyjne. W dodatku jego postać w tym filmie jest postacią najbardziej irytującą, bo nie dość, że Dev jest nieprzyjemny dla otoczenia, to jeszcze w dodatku krzyczy na Bogu ducha winnego dzieciaka, wyładowując w ten sposób własne frustracje. I jak może mówić, że wychował syna, skoro nic nie wie o jego upodobaniach, zmusza go do grania w piłkę, chociaż dzieciak wolałby grać na skrzypcach.
Z kolei Maya sama nie wie czego chce, wyszła za mąż za mężczyznę, który ją kocha, rozpoczyna romans z Devem, ale nie ma gwarancji, że będzie z nim szczęśliwsza i wytrzymają ze sobą. A w ogóle za co właściwie ona pokochała tego Deva? W zrozumieniu jej potrzeb nie był lepszy od Rishiego, skoro wziął ją na mecz, chcąc głównie sobie zrobić przyjemność. Nie wiem jak Maya mogła odrzucać takie uczucie Rishiego! On był naprawdę dobry dla niej i w dodatku okazywał jej swoją miłość.
Żona Deva zbyt jest zajęta swoją pracą, by miała czas dla męża i dla dziecka, jednak jej kontakt z dzieckiem póżniej ulega pogłębieniu. Jest to postać nieco chlodna i jakoś trudno bylo wierzyć, że naprawdę kocha Deva (bo i za co?).
Rishi, mąż Mayi kocha ją, jednak czuje, że Maya się od niego oddala, a może wcale nie darzy go uczuciem? Na mnie największe wrażenie zrobiło właśnie to jak jego dobra wola polepszenia ich relacji i jego miłość spotyka się z chłodem May. W ogóle odnosiłam wrażenie, że to tylko Rishi i Rhea walczą o swoje małżenstwa, a Dev i Maya już je przekreślili. Znamienna jest scena w teatrze, a później to nieporozumienie z kwiatami. Scena w ktorej Maya mówi Rishiemu, że go zdradziła - przyznam, że to chyba jedyny moment, w ktorym się wzruszyłam.
W ogóle scena zdrady była dobrze zmontowana (nie wiedzialam, że są takie sceny w kinie bollywoodzkim, jak ta w hotelu). I jak na ironię Rishi się wtedy cieszył, że żona do niego wraca. Perfidny moment na zdradę.

Film poruszając problem zdrady, winy, kary, przebaczania lub nie - robi to w dość interesujący sposób i nie pozostawia widzów obojętnym. Oglądało mi się całość znakomicie, te trzy godziny mi się wcale, o dziwo, nie dłużyły. Film uważam za bardzo udany i mogę go polecić z czystym sumieniem. Podobały mi się niektóre naprawdę ładne ujęcia i muzyka. Bardzo podobał mi się ojciec i syn czyli Amitabh (wprowadzał element humorystystyczny jako sexy Sam) i Abhishek Bachchan (był bardzo dobry - wróżę mu karierę w bolly) w rolach właśnie ojca i syna. Wzruszył mnie wątek Rishiego, bo wątek Deva nie był w stanie, gdyż ta postać była irytująca. Frustracja Deva, że żona zarabia więcej i robi karierę - jakie to klasycznie męskie i niskie. Nie potrafiłam mu współczuć.
Podczas seansu zastanawiałam się, ile jeszcze razy zmoczą w tym filmie bollywodzką gwiazdę Shakrukh Khana, bo chyba zrobili to ze trzy razy. No i bohaterowie zbyt często płakali w drugiej części filmu.
Nie podobało mi się wcale zakończenie. Cała ostatnia scena na peronie mnie śmieszyła, z tym klękaniem Deva przed Mayą i oświadczynami. Od momentu, jak znalazł się na peronie przed Mayą (wyskoczył w biegu? gdyby pociągnął za hamulec, to by od razu policja go zabrała, no i ona z pewnością by to usłyszala ) - zaczęłam się śmiać. Ja rozumiem konwencje, nawet bajkową, ale według mnie mogli zachować minimum realizmu. No i potem to klęczenie na kolanach. Koncówka mi się wybitnie nie podobała.
A poza tym uważam, że lepiej by się stało, gdyby Rishi został ostatecznie z Mayą. Choć z drugiej strony podobało mi się zdanie Rhei, że wystarczającą karą za rozbicie małżenstwa będzie dla Mayi życie z Devem.
Z pewnoscia film spodobałby mi się jeszcze bardziej, gdyby nie to absurdalne i nieco przesłodzone już zakończenie. Film daje do myślenia, skłania do refleksji, budzi emocje, więc to samo podnosi jego wartość. Może problemy są typowe, ale w sumie fajnie podane.

Rishi i Maya:



sobota, 29 marca 2008

Daniel Deronda

To miniserial BBC według powieści George Elliot i scenariusza Andrew Daviesa. Obsada: Hugh Dancy (Daniel Deronda), Romola Garai (Gwendolen Harleth), Hugh Bonneville (Henleigh Grandcourt), Greta Scacchi (Lydia Glasher), Amanda Root (Pani Davilow), David Bamber (Lush), Edward Fox (Sir Hugo Mallinger).
Od momentu, kiedy ją zobaczył, młody i idealistyczny Daniel Deronda, nie mógł przestać myśleć o Gwendolyn Harleth, ona również się w nim zakochała. Ale Gwendolyn - na zewnątrz ponętna i pełna życia, wewnętrznie pełna kompleksów i słaba - jest zmuszona przez okoliczności do małżeństwa z szorstkim arystokratą Henleighiem Grandcourtem. Daniel nie potrafi się pogodzić z małżeństwem Gwendolyn i miota się między miłością do niej a uczuciem, jakim zaczyna darzyć młodą Żydówkę, którą uratował od samobójstwa...
Muszę przyznać, że magnesem była dla mnie postać Grandcourta, ktorego gra odkryty niedawno przeze mnie, dobrze znany z "Vicara z Dibley-New Year Special: Vicar in White" oraz z "Miss Austen Regrets" (gdzie grał pastora Bridgesa) - brytyjski aktor Hugh Bonneville.
Film opowiada o dwóch młodych osobach: Gwendolyn, ktora dla pieniedzy i pozycji poślubia bogatego arystokratę oraz o Danielu, ktory poznaje młodą Żydówkę i poprzez nią wchodzi w środowisko Żydów, a w końcu wybiera swoją drogę życia, przy okazji dowiadując się o własnym pochodzeniu. Chociaż nieźle pokazana jest w tym filmie dzielnica zamieszkana przez społeczność żydowską (ciekawe scenograficznie sceny, gdy Daniel zwiedza to miejsce), to jednak mnie najbardziej zainteresował wątek Gwendolyn. Sama bohaterka jest trochę irytująca, bo właściwie sama nie wie czego chce. Najpierw jest otoczona przez zafascynowanych nią mężczyzn, potem zmuszona przez okoliczności (jej rodzina straciła dochody, a ona sama musiałaby pracować jako guwernantka) do poślubienia mężczyzny, ktorego nie kochała. W sumie wiedziała co robi, więc nie wiem skąd jej późniejsza frustracja? Hugh Bonneville jako mąż, ktory chciałby podporządkować sobie żonę, był jednak dość intrygujący. Chwilami wyglądał interesująco, pomimo loczków i pewnego zmanierowania. Na końcu nawet było mi żal, że tak skończył i miałam trochę pretensji do Gwendolyn. Dobrze, że tytułowy Daniel wybrał w końcu Mirah, a nie ją. Jakaś kara Gwendolyn się należala.
Film mi się bardzo podobał. To solidna produkcja - znać rękę Andrew Daviesa. Piękne stroje i kapelusze Gwendolen. Wspaniała scenografia.

Przetłumaczylam notkę o filmie:
"Bogaty, światowy i wyrafinowany Henleigh Grandcourt mógłby być doskonałym mężem dla Gwendolen, ale chciałby zdusić w niej duszę i ukształtować ją na doskonałą żonę dla siebie. Ma także mroczną tajemnicę, która zagraża jej małżeńskiemu szczęściu - byłą kochankę.
Nagrodzony wielokrotnie Hugh Bonneville nosi płaszcz wpływowego arystokraty, Henleigha Grandcourta w "Danielu Derondzie". Zasłużył na nominację do nagrody BAFTA i nagrodę dla Najlepszego Młodego Aktora w 2001 r, na festiwalu w Berlinie za interpretację postaci Johna Bayleya, męża Iris Murdoch w "Iris”. Sprawiło mu przyjemność pokazanie innej swojej strony w "Danielu Derondzie".
"Zawsze próbuję zestawiać ze sobą postać, którą gram z ostatnią znaczącą rolą, którą zagrałem. Po „Iris” nie mogłem być znowu szlachetnym, nerwowym i nieśmiałym"- mówi – "Zagranie postaci takiej, jak Grandcourt, który był pewnym siebie, aroganckim, tajemniczym, budzącym strach, zaskakującym facetem było wielkim kontrastem. Ani trochę Pana Sympatycznego”.
Innym magnesem, który skłonił Bonneville`a do zagrania w Derondzie był scenarzysta - Andrew Davies:
„Po przeczytaniu scenariusza, a potem powieści, zrozumiałem czemu Andrew Davies jest tak znakomity, w tym co robi." – mówi Bonneville – "On potrafi wychwycić, zrozumieć i skondensować tematy powieści w telewizyjnej formie".
Grandcourt jest zdecydowany poślubić Gwendolen, ponieważ - wyjaśnia Bonneville - rozkoszuje się wyzwaniem - kontrolowaniem kogoś, kto sądzi, że ma nad nim kontrolę.
„To walka osobowości” – wyjaśnia – "Gwendolen na początku tej historii otacza grono mężczyzn, którzy wpatrują się w jej sarnie oczy. Nagle ona staje przed człowiekiem, który ma ówczesny ekwiwalent Lamborghini i ogromną kartę kredytową i myśli: „Och, muszę mieć coś takiego”. Oczywiście w dzisiejszych czasach, jeśli jesteś 19-latką i widzisz 35-letniego faceta z Lamborghini i kartą kredytową, myślisz: . Ona nie uswiadamia sobie, że wstępuje w wodę pełną rekinów. Ponieważ Gwendolyn wystawia go do wiatru, Grandcourt stwierdza, że ona jest bardzo atrakcyjna.
Bonneville uważa, że eskapizm powoduje, że dramaty kostiumowe mają tak duży oddźwięk wśród widzów.
„To odskocznia od twoich kłopotów, nawet jeśli oglądane problemy są dokładnie takie same jak te, które widzisz na ekranie. Oni chodzą w pięknych kostiumach i wyglądają jakby byli z innej epoki, ale, w rzeczywistości, historie są takie same jak te współczesne" – uważa.
Bonneville śmieje się, że jego kariera aktorska w National Youth Theatre postępowała wraz z prowadzonymi rownolegle studiami teologicznymi w Cambridge.
Pojawił się w "Notting Hill", w "Madame Bovary", "The Cazalets" i "Take Girl Like You". Wziął udział także w adaptacji Daviesa "Doktora Zhivago". "

środa, 26 marca 2008

Upiór w Operze (Teatr Muzyczny Roma)

"Upiór w Operze" to powieść Gastona Leroux, która była publikowana w odcinkach w latach 1909-1910. Utwór był wielokrotnie inscenizowany. Powieść Leroux stała się inspiracją dla wielu twórców i na jej podstawie powstało wiele ekranizacji, z których najstarsza pochodzi z 1925 r. Jedną z najsłynniejszych adaptacji scenicznych jest musical "Phantom of the Opera" Andrew Lloyda Webbera, napisany na początku lat 80. specjalnie dla Sarah Brightman, jego ówczesnej żony.

Jest to historia zdeformowanego fizycznie genialnego kompozytora, żyjącego w piwnicach paryskiej Opery, którego łączy tajemniczy związek z młodą solistką opery, Christine. To jakby kolejna wersja klasycznej bajki o pięknej i bestii, gdyż ze względu na swój odrażający wygląd, twarz Upiora zakryta jest maską. Kiedy umiera ojciec małej Christine Daae, Upiór zaczyna uczyć ją śpiewu. Zakochuje się w utalentowanej dziewczynie, która jednak wybiera hrabiego Raoula de Chagny - ukochanego z dzieciństwa.
W 2004 roku powstał film z muzyką Webbera. Rolę Upiora zagrał Gerard Butler.
W Polsce musical ten doczekał się realizacji dopiero teraz, ale trzeba przyznać, że warto było czekać. Jest to, jak podkreślają realizatorzy, autorska wersja spektaklu, na co zgodził się sam kompozytor, który także sam akceptował wykonawców głównych ról.
Bardzo, bardzo mi się przedstawienie Teatru Muzycznego Roma w Warszawie podobało. W spektaklu śpiewał Damian Aleksander i Paulina Janczak czyli pierwszy garnitur wykonawców.
Jeśli chodzi o Damiana to oczywiście się nie zawiodłam, był świetny! Nie rozumiem, jak mógł on kiedyś odpaść w Idolu... Pamiętam, że mu wtedy kibicowałam i żałowałam, że dalej nie będzie śpiewał. A tu, w tym spektaklu, mógł wreszcie pokazać swoje możliwości! Brawo!
Jeśli ktoś ma w uszach wciąż ścieżkę dźwiękową z filmu, musi pamiętać, że Gerard Butler nie śpiewał tam na żywo, a efekt końcowy był wynikiem pracy w studio. Damian występuje na scenie i śpiewa przed publicznością. Tu nie może być porownania! Naprawdę wypadł fantastycznie.
Co do Christine jest ona trochę nierówna. Chwilami śpiewa rewelacyjnie, właściwie w większości solówek, niestety zdarzają się jej słabsze momenty. Z pewnością ma jednak piękny głos. Być może zjadła ją trochę trema przed człowiekiem od Andrew Lloyd Webbera, który był akurat tego dnia na widowni.
Bardzo podobał mi się Marcin Mroziński w roli Raoula oraz naprawdę dobra aktorsko w roli divy - Carlotty - Barbara Melzer.
Teraz o efektach specjalnych. Nigdy dotąd nie widziałam takich efektów w teatrze. Światło potrafiło stworzyć na tkaninie pokrywającej scenę zupełnie różne światy. Szybko zmieniające się tło oraz dekoracje - zastanawiałam się, gdzie na w sumie małej powierzchni tego teatru mogą się zmieścić tak duże schody (jak w scenie maskarady) oraz inne elementy budujące coraz to nowe wnętrza. No i to znikanie aktorów i pojawianie się w zupełnie innym miejscu, czasem w tle, na drugim planie. A także żyrandol, który sprawił wrażenie, jakby faktycznie się rozbił. Kilka scen było przepięknych.
Przyłapałam się na tym, ze gapię się na scenę z otwartą buzią z zachwytu....
Pierwsza część przedstawienia obfitowała w efekty specjalne (w tym np. ten z lustrem oraz scena schodzenia do podziemi, z piosenką "Upiór w Operze") oraz piękne partie wokalne ("Angel of Music-Anioł muzyki", "Music of the Night - Noc muzykę gra", "The Mirror - Lustro", "All I Ask of You-O tyle proszę cię"), a także zakończyła się widowiskowym upadkiem żyrandola, stąd miałam odczucia, jakby pierwsza część była lepsza od drugiej. W drugiej części była jednak wspomniana już ładna scena zbiorowa maskarady, no i ta na cmentarzu (niesamowite jak widać było ruch gałęzi drzewa). No i wreszcie cała scena finałowa rozgrywająca się w grocie Upiora.
Tak naprawde nigdy dotąd w Romie nie byłam i jestem pod wielkim wrażeniem sprawności organizacyjnej (te zmiany oświetlenia i dekoracji), no i samych wykonawców. Tlumaczenie na język polski było bardzo dobre, w ogóle język polski tu nie drażnił ucha, przyzwyczajonego do wersji angielskiej.
Muzyka - piękna jest muzyka Andrew Lloyda Webbera, piękne partie solowe oraz duety.
Jestem pod dużym wrażeniem. Spektakl jest wart swojej ceny. Chętnie zobaczyłabym go raz jeszcze. Brawo dla Teatru Roma za tak udane przedstawienie! Szczerze polecam!
Na końcu spektaklu były owacje na stojąco. Sama biłam tak brawa.
Chcę ścieżkę dźwiękową z tego widowiska!

poniedziałek, 24 marca 2008

Miss Austen Regrets (Jane Austen żałuje)

Film ukazuje ostatnie lata życia Jane Austen (w tej roli Olivia Williams). Pełen pasji rozdział z romantycznego życia pisarki powstał na podstawie listów literatki. Kiedy Jane dobiega czterdziestki, jej sukces pisarski jest już pewny. Jej dowcipne i pełne trafnych obserwacji romantyczne powieści są szeroko podziwiane. Dla swojej bratanicy Fanny Knight (Imogen Poots) - młodej, ładnej i szaleńczo zakochanej dziewczyny, Austen jest ulubioną ciotką, która oferuje swoją mądrość i wiedzę, pomagając w poszukiwaniu szczęśliwego mariażu. Kiedy jednak Fanny prosi ją o pomoc w wyborze i ocenie potencjalnego męża, Jane traci pewność siebie. Okazuje się, że podobnie jak bohaterki jej powieści, autorka doświadczana trudnymi przeżyciami, nie potrafi pozytywnie myśleć o miłości, małżeństwie i założeniu rodziny. Tymczasem przypadkowe odnowienie znajomości z dawnym amantem oraz spotkanie z młodym i przystojnym lekarzem sprawia, że spokój Jane zostaje zachwiany. Gdy jej rodzina popada w finansową ruinę, staje się jasne, że Austen mogła wszystkiemu zapobiec, gdyby tylko przyjęła ofertę małżeństwa od zamożnego właściciela ziemskiego...
Nie wiemy wiele o życiu uczuciowym Jane Austen. Nie zachowały się te jej listy, które mogłyby stanowić wskazówki dla biografów, prawdopodobnie zostały spalone przez jej siostrę Cassandrę. Tym większe pole dla spekulacji. Czy była prawdziwa miłość w życiu Jane? Czy był ktoś naprawdę bliski jej sercu? Czy żałowała kiedykolwiek, że nie przyjęła czyichś oświadczyn? Co było dla niej najważniejsze?
W 2007 roku powstał film biograficzny "Miss Austen Regrets". Twórcy oparli się na zachowanych listach Austen, na niektórych wątkach jej kilku powieści i napisali ciekawy scenariusz, który opowiada o ostatnich latach pisarki. W głównej roli obsadzili Olivię Williams, która grała już postać austenowską, w ekranizacji "Emmy". Ważną rolę jednego z dawnych konkurentów do ręki Jane - pastora Bridgesa - powierzyli Hugh Bonnevillowi. Film wyemitowany został u nas w dwóch częściach przez TVN Style, i chwała za to tej stacji.
Obraz powstał prawdopodobnie na fali zainteresowania twórczością Jane Austen i jako dopowiedź do filmu "Zakochana Jane", ale tak naprawdę po trosze obala mit o znaczeniu Toma Lefroya w życiu Austen. Jane mówi o nim do młodziutkiej bratanicy: "Cierpiałam pięć minut, a potem mi przeszło". W filmie jest także mowa o kilku innych mężczyznach w życiu pisarki: o tym, który z pewnością jej się oświadczył i którego w pierwszej chwili przyjęła, a później zmieniła zdanie - Harrissie Bigg-Witherze, a także o lekarzu Charlesie Haydenie, który opiekował się jej bratem Henrym, a z którym Jane prawdopodobnie flirtowała. Wydaje się jednak, że żaden z nich nie był tym jedynym, w którym Jane mogła być naprawdę zakochana. Autorzy filmu skupili się najbardziej na postaci pastora Bridgesa, który był zaprzyjaźniony z Jane, a ponadto był wujem ulubionej kuzynki Jane - Fanny Knight. To jej właśnie panna Austen próbuje pomóc w wyborze przyszłego męża. Ale jak ma pomóc w tak ważnej sprawie osoba, która uważa, że jeśli marzy się o panu Darcy`m, to należy go sobie wymyśleć? Jane Austen w tej wersji jest osobą, która nie ma zbyt dobrego mniemania o mężczyznach. W "Dumie i Uprzedzeniu" można przeczytać znamienne słowa: "Niewielu jest ludzi, których prawdziwie kocham, a jeszcze mniej takich, o których mam dobre mniemanie. Im więcej poznaję świat, tym mniej mi się podoba, a każdy dzień utwierdza mnie w przekonaniu o ludzkiej niestałości i o tym, jak mało można ufać pozorom cnoty czy rozumu." Niełatwo jest jej więc dokonać dobrego wyboru życiowego partnera dla młodziutkiej Fanny. Jednak panna Austen nie jest tu pokazana jako osoba zgorzkniała, która zamyka się przed całym światem w swojej samotni. Wręcz przeciwnie, widać, że lubi się bawić, tańczyć i flirtuje z mężczyznami. Ale czy ta beztroska nie jest pozorna?
Bowiem Jane, zastanawiając się nad potencjalnymi konkurentami do ręki Fanny, patrzy wstecz na swoje życie i zastanawia się, czy jest coś, czego przychodzi jej żałować, a może powinna przyjąć któreś z dawnych oświadczyn. Jednak u kresu życia dochodzi do wniosku, że żałuje tylko jednego: stabilizacji finansowej, która mogła przyjść wraz z małżeństwem, bo dzięki niemu mogła uniknąć tej sytuacji, w której się znalazła, że wraz z matką i siostrą jest zależna finansowo od swoich braci. Jane uważa, że właściwie mogła być na swój sposób szczęśliwa z każdym z mężczyzn: Tomem, Harrisem, pastorem Bridgesem, jednak samo małżeństwo mogłoby przeszkodzić jej w pisaniu lub pisanie uniemożliwić. Dzięki temu, że była sama, mogła osiągnąć to co osiągnęła, w innym przypadku być może nie powstałyby wszystkie te książki, które napisała. Jane z pewnością ceniła bardzo swoją niezależność. Ale czy małżeństwo naprawdę mogło jej przeszkodzić w uprawianiu sztuki pisarskiej? Elizabeth Gaskell miała męża, dzieci i życie rodzinne, a jednak napisała wspaniałą powieść "North and South" ( i kilka innych) i stworzyła postać romantycznego bohatera - Johna Thorntona. Czy więc Miss Austen nie przekonywała jedynie samej siebie, że właściwą decyzją było życie w samotności?
Film pozostawia niedopowiedzenia, które mogą sugerować, że Jane mogła być zauroczona Charlesem Haydenem, mogła żałować tego, że nie wyszła za pastora Bridgesa. A może jednak nie było tego jednego, który był dla niej naprawdę ważny? To powieściopisarka, więc tworzy postacie, snuje opowieści, miesza fikcję z rzeczywistością. Realizatorzy pozostawili pole dla spekulacji.
Interesująca z pewnością w tym filmie jest postać pastora Bridgesa, którego każde pojawienie się w tym filmie jest znaczące, tak jak znaczące są prowadzone przez nich dwoje rozmowy. Świetne zagrana przez Hugh Bonevilla postać! Pozornie niezbyt przystojny, ma coś bardzo interesującego w oczach .... Postać pastora jest tak poprowadzona, że widać, że Jane była dla niego ważna, jest o nią zazdrosny i pragnąłby, żeby jego życie potoczyło się inaczej. "Zapewniłbym ci niezależność finansową i wielbiłbym cię aż do śmierci" - mówi pastor do Jane. Ciekawa jest scena ich ostatniej rozmowy, kiedy on mówi: "Nie zabroniłbym ci pisać, jeśli tego się obawiałaś". "Ale czy będąc twoją żoną znalazłabym na to czas?" - odpowiada filmowa Jane. Później pastor prosi, by powiedziała, że myśli czasem o nim, że żałuje, że go nie przyjęła, żeby przyznała to, choćby miała skłamać. Bardzo ładna to sekwencja.
Nie muszę chyba dodawać, że fantastyczna w roli Jane Austen jest Olivia Williams. Tak gra pisarkę, że łatwo można się zidentyfikować z jej życiowym dramatem, można ją zrozumieć.
Bardzo udany film, a ile ma wspólnego z rzeczywistą Jane Austen - na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam i z pewnością jednej właściwej odpowiedzi nie ma.

niedziela, 16 marca 2008

Chromophobia

"Chromophobia" to film wyreżyserowany przez Marthę Fiennes, z doborową obsadą: Kristin Scott Thomas, Penelope Cruz, Ian Holm, Ben Chaplin, Damian Lewis, Rhys Ifans i Ralph Fiennes. Muszę przyznać, że to bardzo interesujący obraz, ale nie należy się zrażać pierwszym kwadransem. Początek jak dla mnie jest zachęcający, nastrojowy, potem jednak akcja przenosi się z miejsca na miejsce i w pierwszym momencie trudno się zorientować w sytuacji, bo wprowadzonych jest sporo postaci i epizodów. Jednak z czasem obrazy wciągają, wciągają także równoległe wątki, które się ze sobą wiążą, a potem już nie mogłam się oderwać od ekranu. Pewnie nie każdemu będzie się ten film podobał, bo chwilami jest trudny w odbiorze, ale ja obejrzałam go z dużym zainteresowaniem (zapewniam, że wcale nie dla Ralpha, choć był bodźcem do tego, bym po ten film sięgnęła). Bohaterowie (w tym rodzina, której członkowie żyją odrębnym życiem), w pogoni za sukcesem zagubili wartości oraz uczucia: przyjaźń, miłość, lojalność. Jest ogromny dom, nowocześnie wyposażony, jest dziecko, którym właściwie nikt się nie zajmuje, jest mąż-prawnik Marcus (Damian Lewis), wciągnięty przez wspólnika w nielegalne interesy, jest żona Iona (Kristin Scott Thomas), która ucieka w manie zakupów, chodzi do psychoterapeuty i szuka sposobu na dowartościowanie się, również poprzez operację plastyczną. Panuje tu duży chłód i dystans. Jednocześnie rodzice Marcusa mieszkają także w dużym domu otoczonym pięknym, starannie utrzymanym ogrodem. To w tym domu są wypowiedziane znamienne słowa: : "Z wiekiem człowiek woli towarzystwo zwierząt i kwiatów od ludzi". Przyjmowany gościnnie przyjaciel Marcusa - Trent (Ben Chaplin), dziennikarz, postanawia wykorzystać bez skrupułów zwierzenia przyjaciela, dotyczące interesów jego klienta-polityka, żeby zrobic karierę w gazecie, w której pracuje. Jednocześnie jest opowiadana wzruszająca historia chorej prostytutki Glorii (Penélope Cruz), która boi się, żeby nie odebrano jej dziecka, a którą zaczyna się interesować pracownik opieki społecznej Colin (Rhys Ifans). Ralph Fiennes gra tu poboczna rolę Stephena - przyjaciela domu - historyka sztuki, który ma słabość do młodego męskiego ciała, choć... tu nie będę zdradzać szczegółów. Pozostaje pytanie: czy bohaterom uda się uratować rozluźnione relacje i odbudować uczucia?
Przy filmie pracowało troje Fiennesów: Martha, Ralph i Magnus.
Bardzo interesujące są zdjęcia, niektóre ujęcia są świetne, jest dobra muzyka, która tworzy nastroj. Warto ten film obejrzeć, jest trochę niepokojący, ale jednocześnie potrafi wciągnąć. Jest tu trochę symboliki, podanej wprost i aluzyjnie.
Świetnie wypadły aktorsko kobiety - Penelope Cruz i Kristin Scott Thomas - ich bohaterki żyją w skrajnie różnych warunkach, ale doskonale oddany został dramat obu tych kobiet.

sobota, 1 marca 2008

Perswazje

W 2007 roku powstały trzy ekranizacje powieści Jane Austen, wyprodukowane przez ITV: "Mansfield Park", "Opactwo Northanger" i "Perswazje". Z tych trzech filmów to "Perswazje" właśnie podobają mi się najbardziej. Nie oznacza to, że jest to wersja idealna, ma wiele wad, ale jednak to właśnie ją oglądałam kilkakrotnie i jeszcze nie mam jej dość.
Obsada: Sally Hawkins (Anne Elliot), Rupert Penry-Jones (Captain Frederick Wentworth), Anthony Stewart Head (Sir Walter Elliot), Amanda Hale (Mary Elliot), Sam Hazeldine (Charles Musgrove), Nicholas Farrell - (Mr. Musgrove), Alice Krige (Lady Russell), Tobias Menzies (William Elliot), Jennifer Higham (Louisa Musgrove). Reżyseria: Adrian Shergold, scenariusz: Simon Burke.

Anne jest cichą, nieładną, niedocenioną córką baroneta. Za namową starszej przyjaciółki, przed ośmiu laty odrzuciła oświadczyny Fredericka Wentwortha i do dziś tego żałuje. Niespodziewanie spotyka go ponownie, ale on jest wobec niej pełen rezerwy, za to interesuje się młodziutką Louisą...

Najpierw trochę o wadach. Nie jestem do końca przekonana do Anny (myślę, że niepotrzebne są te duże zbliżenia na jej twarz, choć pokazują, że to film o niej). Wiem, że ta postać nie była ładna i że z czasem jakby pięknieje w oczach i tu trochę tak było. Jednak uczesana jest fatalnie, a i jej stroje pozostawiają wiele do życzenia. Nie podoba mi się postać Mary, która wypada na niezbyt mądrą, choć może i taka była, ale właściwie zrobiono z niej zupełnie groteskową postać, z jej sposobem poruszania się i mówienia. Najbardziej jednak razi zakończenie - ostatnie minuty filmu są dramatyczne: ostentacyjne wyjście Anny za kapitanem w czasie koncertu, ten długi bieg przez miasto (i jeszcze wpadła na Charlesa i Wentwortha!) czy też rozmowa w biegu z panią Smith, a także to błagalne oczekiwanie na pocałunek - to były najsłabsze ogniwa tego filmu, zupełnie niepotrzebne, można było w inny sposób te sceny nakręcić. Sam film momentami nie jest zbyt ładnie ładnie kręcony (jesteśmy chyba przyzwyczajeni do estetyki BBC), choć robią wrażenie ujęcia kręcone na nadbrzeżu.

Jednak niewątpliwym magnesem tej produkcji jest Rupert Penry-Jones w roli kapitana Fryderyka Wentwortha oraz piękna muzyka Martina Phippsa, który jest także autorem nie wydanego niestety soundtracku do wspaniałego i wciąż wywołującego emocje filmu BBC "North and South". Nie przepadam raczej za blondynami i widywałam już Ruperta w różnych filmach (m.in. w "Moth" i w „Poirocie”) i nie byłam nim zachwycona. Tu naprawdę jestem! Jako kapitan Wenworth wygląda atrakcyjnie, trochę posągowo, jest milczący i elektryzujący, czym trochę przypomina innych, smutnych trochę, ale jakże interesujących męskich bohaterów, jak choćby Darcy`ego. Wenworth powinien być smutny, w końcu w przeszłości zawiódł się na kobiecie swego życia, a to ponowne ich spotkanie mu wszystko przypomniało. Mówi innym, że jest do wzięcia, ale w rzeczywistości nie może o niej zapomnieć. Widać, że cały czas to na nią zwraca uwagę i o niej tylko myśli, nawet rozmawiając z innymi, wszystko o czym mówi, w jakiś sposób, do niej się odnosi. Piękne są wszelkie "wejścia" Wentwortha, od jego pierwszego pojawienia się w filmie i spotkania z Anną - to bardzo ładna scena, także kolorystycznie, ona stoi tyłem przy oknie, a on wchodzi, patrzy na nią, ona odwraca się. Ten smutek, spojrzenia, tych niewiele słów wypowiedzianych, milczenie, to coś co jest w powietrzu. Kapitan w rozmowach z Anną nie mówi dużo, tak jakby był onieśmielony, mówi cicho i aksamitnym głosem. Jest jeszcze scena, gdy Anna gra, a on nagle pojawia się, patrzy, a potem zaraz znika.

Bardzo podoba mi się też scena od momentu upadku Luizy, to zdjęcie halsztuka przez Wentwortha, jego gorączkowe słowa "of course", ten kołnierzyk rozchylony i lekko rozwiewany przez wiatr, patrzy na nią z podziwem - muzyka w tym momencie jest piękna! Lubię jak mówi do lady Russel: „Jakże mógłbym zapomnieć?” miękkim, cichym głosem, jednocześnie spuszczając oczy... A później jest jeszcze spotkanie w sklepie, gdy Wenworth już wie, że kocha tylko Annę.

Scena pocałunku… W scenariuszu miało to wyglądać inaczej – Wenworth wcale nie miał Anny w tym momencie pocałować, miała być to taka chwila wymiany spojrzeń, bez słów, ale ekipa tak była zachwycona grą Sally Hawkins, tą spontaniczną łzą, która spłynęła jej z oczu, gdy patrzyła na Ruperta, że wykorzystano to ujęcie w filmie, chociaż wygląda to tak, jakby Anna błagała kapitana o pocałunek, a on nie mógł się zdecydować, czy ją pocałować. Scena jest oczywiście zbyt przeciągnięta, ale ma jakiś swój urok, bo wcześniej Wenworth zdejmuje z głowy kapelusz i patrzy na Annę z zachwytem.
Na pocieszenie mamy jeszcze samiutkie zakończenie – scenę tańca na trawniku przed Kellynch Lodge i jeszcze jeden pocałunek, który w rzeczywistości miał być tym jedynym.

Film mimo kilku dość poważnych wad, o których wspomniałam, ma jednak swój urok i do tej produkcji mam wyjątkową słabość. Cieszę się, że można było go obejrzeć w naszej telewizji, dzięki TVN Style, która własnie wybrała tę produkcję na inaugurację swojego pasma filmów kostiumowych.