niedziela, 25 października 2009

Dzienniki 1927-1969 Anny Kowalskiej

Dzienniki Anny Kowalskiej to zapiski autorki po latach pamiętanej głównie ze względu na jej wieloletnią i burzliwą przyjaźń z Marią Dąbrowską. Pisarki poznały się podczas wojny, a po śmierci męża Anny, profesora filologii klasycznej Jerzego Kowalskiego, i towarzysza życia Marii, Stanisława Stempowskiego, zamieszkały razem w Warszawie. Przeżyły wspólnie ponad dwadzieścia lat.
Do lektury Dzienników Kowalskiej przygotowały nas już niejako diariuszowe notatki Marii Dąbrowskiej. Otrzymaliśmy więc teraz podwójne zwierciadło, w którym przeglądają się obie pisarki, a spoza nich wyłania się jedna z najburzliwszych i najbardziej bolesnych epok naszej współczesnej historii.


Anna Kowalska napisała w swoim dzienniku już po śmierci Marii Dąbrowskiej.
"Nie mogę dziś wyobrazić sobie, jak by wyglądało moje życie, jeślibym w 1943 roku nie była przyjechała do Warszawy. I ja, i inni bylibyśmy uniknęli wielu cierpień, to pewne, ale nie byłabym przeżyła całego tego szaleństwa".
Zamieszkały razem i połączyła je przyjaźń i jakaś fascynacja miłosna, na pewno większa w przypadku Kowalskiej, która podziwiała pisarstwo Dąbrowskiej (ostatecznie w swoim testamencie pisarka uczyniła ją opiekunką swojej spuścizny literackiej).

Wspólne życie nie było łatwe, gdyż, jak wynika z tych pamiętników, ta druga więcej brała, a mniej dawała w sensie uczuciowym. Można by było powiedzieć, że Kowalska prowadziła dom po to, by Dąbrowska mogła pisać - tego pragnęła pisarka, by Kowalska porzuciła własne pisanie, którego ona nie ceniła. (Dąbrowska czasem dawała do przeczytania przyjaciółce swoje diariusze, które Kowalskiej bardzo się podobały, ale jednocześnie bolały ją wzmianki o niej samej, bo nie odnajdowała w nich siebie, taką jaka była. Jednak znajomi zapewniali, że pisarka bardzo była do niej przywiązana).

Miała świadomość swojej roli wobec Dąbrowskiej. Tak pisała w 1955 roku, a więc po dwudziestu latach tej znajomości:
„dawniej we dworach, gdy latem przysyłano róże cięte, wbijano łodygę w ogórek, aby róża się dobrze trzymała. Ja jestem tym ogórkiem”.
Bardzo ciekawe są pierwsze lata "Dzienników", z czasów II wojny światowej i zaraz po niej, gdy Kowalska wydaje się rozdarta pomiędzy własnym mężem, którego pracę i wiele zalet szanowała (a jeszcze bardziej po jego śmierci), a Dąbrowską, która ją pociągała. W późniejszych latach znowu była rozdarta pomiędzy ukochaną i jedyną córką, Tulą, a pisarką, która dziewczynki nie lubiła (być może u Dąbrowskiej przejawiała się tak zazdrość spowodowana niezaspokojonym własnym macierzyństwem?).

W każdym razie w "Dziennikach" Anny Kowalskiej przebijają silne akcenty pesymistyczne. Chwile szczęścia bywają krótkie, a nawet i one są zatruwane złymi myślami, gdy odkrywa, że Dąbrowska nie ceni jej pracy literackiej, a czasem nawet i jej samej, a jednocześnie wykorzystuje we własnych dziennikach myśli i opinie Kowalskiej. Pisze m.in. tak:
"Maryjka dała mi do przeczytania przepisane na maszynie Dzienniki z 1952 roku. Ciekawa dla mnie lektura - przeżycie. [..] Wiele jest ze mnie - bez podania źródła."
"Nawet najżarliwsza, najżywsza miłość nie może jej wystarczyć. Nie tego bowiem potrzebuje, ale adoracji, pochwał, utwierdzeń, komplimentów itd. Niestety tego nie potrafię dać nikomu na świecie. Nie potrafię zrezygnować z własnej osobowości, z własnego centrum istnienia. [..] Przy tym wiem, że nie będę miała lepszego przyjaciela ani nikogo nie potrafię już w życiu tak namiętnie kochać".
Anna Kowalska miała poglądy lewicowe jeszcze przed wojną, podobały jej się niektóre idee socjalistyczne, ale w dziennikach krytykuje sposób, w jaki są wprowadzane po wojnie, bezwzględność i ciemnotę osób, które są u władzy,
"Walka z inteligencją jest jedyną obroną nieuków, zadufanych w sobie, bezkarnych sadystów [..] Fanatyzm, ślepota, zła wola. Jest tylko partia i jej sprawa. Nie ma narodu, państwa".
Nie oszczędzała także własnego środowiska. Chociaż działała w związkach pisarzy, pisała i publikowała (w końcu musiała z czegoś żyć - dla pisarza nie drukowanie oznacza przecież nie-bycie, a poza tym twierdziła, że nie można być zawsze anty-), w pamiętnikach nie waha się piętnować kolegów, którzy zmieniali zdania jak rękawiczki.
"Nikt nie chce powiedzieć: Pomyliłem się, byłem zniewolony, sparaliżowany strachem [...]
Nie mogę już uczestniczyć w tym zebraniach. Bezsilność. I ten kontredans małości i chęci odegrania roli [..] nadrabianie braku talentu wątpliwą ważności roli, którą chcą odegrać."
.

"Dzienniki" Anny Kowalskiej są świadectwem trudnych powojennych czasów, w których działało środowisko pisarzy. Notuje śmiesznostki, pisze o podłościach i głupocie, zaprzedawaniu się władzy w zamian za korzyści materialne, wyjazdy zagraniczne i możliwość drukowania w dużych nakładach. Trzeba tu dodać, że była jedną z sygnatariuszek listu 34 przeciwko cenzurze z 1964 roku, skierowanego na ręce premiera Cyrankiewicza (1). Z perspektywy tych dzienników inaczej można spojrzeć na środowisko pisarzy, którzy działali w Polsce po 1945 roku, w końcu jest to spojrzenie od wewnątrz, z perspektywy osoby, która w tym kręgu przebywała i wszystkich tych ludzi doskonale znała. Ale jest to spojrzenie subiektywne, jednostronne, nie zawsze pewnie sprawiedliwe. Sama zdaje sobie z tego sprawę, bo wie, że różnie można odbierać ją samą czy Marię Dąbrowską. Ma tego świadomość, gdy pisze:
"Ludzie budują postać według własnego życzenia. [..] O tyle gorzej wyglądamy w oczach naszych bliźnich, obrócilibyśmy się w proch, gdybyśmy mogli zobaczyć siebie w ich lustrach".
Nie szczędzi słów krytyki sobie samej :
Jest bardzo trudno zobaczyć siebie i - swoje obowiązki z perspektywy przyszłości, nie tylko w ocenie obcych [..] ale we własnej gorzkiej samowiedzy.
Boleje nad tym, że dorobek naukowy jej męża nie został wykorzystany, że został zmarnowany, mimo jej starań. Że sama nie ma wielkiego pisarskiego talentu.
"Mam wiotki talent, wymagający pielęgnacji, ciszy i pracy".
"Dzienników" Anny Kowalskiej nie czyta się lekko, choć ja je pochłonęłam w kilka dni, mimo że objętość tej książki spora. Wiele spraw pomijała, o wielu spotkaniach nie pisała, stosując zasadę "primum non nocere", obawiała się bowiem, że zapiski trafią w niepowołane ręce. Wiele zdań brzmi więc enigmatycznie. Często stosowała skróty myślowe. Styl jest szarpany i nierówny.

W jej życiu z pewnością najważniejszy był jej niełatwy związek z Marią Dąbrowską, któremu się poświęciła. Trwała przy pisarce do końca. W 1957 roku pisała:
"I tak myślę sobie, czy najlepiej rozwiązałam to trudne zagadnienie przyjaźni i współżycia ze sławną osobą i nie łatwiejsze obowiązki przyjaźni i obowiązek wobec dziecka".
A po śmierci swej towarzyszki:
"Kochałam ją tyloma miłościami że i śmierć przynosi tylko jeszcze jedną formę. Miłość czy omamienie? Omamienie, które trwa ćwierć wieku? Omamienie, które jest silniejsze od śmierci?"

Anna Kowalska zmarła cztery lata po swojej przyjaciółce, w ostatnich latach ciężko chorowała. W dodatku pierwszy testament pisarki o niej nawet nie wspomniał, więc musiała znosić wiele upokorzeń, zastanawiać się nad oceną całego tego długoletniego związku, a także obserwować walkę o rękopisy pisarki. Dopiero znaleziony potem ostatni testament uczynił ją opiekunką spuścizny literackiej Dąbrowskiej.

Warto wspomnieć, że "Dzienniki powojenne" Marii Dąbrowskiej ukazały się w 1997 roku, rozszerzone o fragmenty poprzednio ocenzurowane, pominięte we wcześniejszej edycji z 1989 roku. Pełny tekst dzienników, prowadzonych do jej śmierci w 1965 roku, zgodnie z ostatnią wolą pisarki, jest dostępny dla edytorów od 2005 roku, gdyż w tym roku minęło czterdzieści lat od jej śmierci. Otwarto wówczas pełny do nich dostęp. Liczą one pięć i pół tysiąca stron, z czego dotychczas wydano bez mała połowę.

Od 2009 roku jest dostępne wydanie pełnego tekstu dzienników Marii Dąbrowskiej z lat 1914-1956 w 13 tomach - wersja surowa, bez edytorskiego opracowania i bez przypisów.
Publikację tę wydała w nakładzie 300 egzemplarzy Polska Akademia Nauk, Komitet Nauk o Literaturze. Ukazała się pod redakcją Tadeusza Drewniewskiego.


Przypisy:
1. 14 marca 1964 Antoni Słonimski złożył w kancelarii premiera w Urzędzie Rady Ministrów dwuzdaniowy list protestacyjny przeciw cenzurze, który później określano, z powodu liczby sygnatariuszy, jako List 34:
"Ograniczenia przydziału papieru na druk książek i czasopism oraz zaostrzenie cenzury prasowej stwarza sytuację zagrażającą rozwojowi kultury narodowej. Niżej podpisani, uznając istnienie opinii publicznej, prawa do krytyki, swobodnej dyskusji i rzetelnej informacji za konieczny element postępu, powodowani troską obywatelską, domagają się zmiany polskiej polityki kulturalnej w duchu praw zagwarantowanych przez konstytucję państwa polskiego i zgodnych z dobrem narodu".


Anna Kowalska (1903-1969) jest autorką m.in. opowieści biograficznej "Na rogatce" (ten utwór ceniła najbardziej Dąbrowska), mikropowieści "Szczelina", dzieł: "Wójt wolborski" i "Astrea" (oba dotyczą Frycza-Modrzewskiego), "Opowiadań greckich", "Safony" (o poetce greckiej), "Kandelabru efeskiego" i "Uliczki klasztornej (ta ostatnia mówi o Wrocławiu).

poniedziałek, 19 października 2009

Wśród kanibali: wyprawy kobiet niezwykłych

Na kartach tej książki znajdziemy inspirujące, niekiedy tragiczne, często pełne humoru opowieści o poszukiwaczkach przygód z trzech stuleci - od XVIII po XX wiek. Okrążymy świat z damami, które na przekór wiktoriańskiej etykiecie wyruszały samotnie w dalekie podróże do Afryki, Japonii czy na egzotyczne Borneo, do krainy łowców głów.
Najważniejszym przywilejem podróżniczki jest wolność, będąca istotą eksploracji".

Podtytuł tej książki mówi sam za siebie - te podróżniczki naprawdę były niezwykłymi kobietami. Na szczególne uznanie zasługują panie, które podróżowały w czasach, kiedy kobietom poruszać się samotnie nie wypadało, a jednak to robiły. Nazwiska niektórych z nich poznałam wcześniej, gdy czytałam książkę "Krynolinę zostaw w Kairze". Ale tym razem mogłam się o tych paniach, które wtedy zwróciły moją uwagę, dowiedzieć czegoś więcej.
Jestem szczególnie pełna podziwu dla wędrującej po Arktyce samotnie Helen Thayer (ur. 1947 r.). Co za niezwykła, dzielna kobieta! W 1988 roku wybrała się samotnie (a właściwie z psem husky, Charliem, który dotrzymywał jej towarzystwa) na nartach do północnego bieguna magnetycznego. Charlie, wierny towarzysz tej podróży został potem członkiem jej rodziny. Thayer wcześniej uprawiała wspinaczkę wysokogórską i lekkoatletykę, miała więc zaprawę sportową. Na biegun wyruszyła z wyspy Cornwallisa, udając się do odległych terytoriów północno-zachodnich Kanady (biegun magnetyczny stale się przemieszcza). Pisała:
"Wiedziałam, że przez miesiąc nie zobaczę ludzkiej istoty. Będę przeraźliwie samotna w tych groźnych, smaganych wichrem pustkowiach".
Zabrała ze sobą dwumetrowe sanie, namiot, zapas żywnosci, radio i niezbędny sprzęt. Miała też przy sobie karabin - winchester, na wypadek spotkania z groźnym niedźwiedziem polarnym. Charlie ciągnął dziecinne sanki z suchą karmą dla siebie. Wędrówka po Arktyce jest trudniejsza psychologicznie od wspinaczki. Jak pisała:
"Kiedy człowiek się wspina, zawsze ma przed sobą wierzchołek. Widzi, że jest coraz bliżej. Tymczasem tutaj, gdziekolwiek zwróciłam oczy, rozciągała się tylko bezkresna, płaska, biała, iskrząca się, potrzaskana powierzchnia lodu. I następnego dnia, i następnego i następnego - wciąż to samo!"
W dodatku miała wrażenie, że jest obserwowana, choć nikogo nie było, zdawało jej się, że otaczają ją duchy, bała się spotkania z niedźwiedziem, niewidocznym na tle bieli, miała tylko nadzieję, że pies ją ostrzeże o zagrożeniu. Niestety, kiedy dotarła do bieguna, widok dookoła jej się nie zmienił:
"Otaczający mnie lód nie wyglądał inaczej niż gdziekolwiek indziej, wiatr i samotność były takie same, ale walczyłam zaciekle, by tam dotrzeć i ucieszyło mnie to zwycięstwo".
Przed nią po Grenlandii i Arktyce podróżowała Louise Arner Boyd (1887-1972), pochodząca z zamożnego domu w San Francisco. W 1924 roku ta dama z kalifornijskiej elity towarzyskiej wsiadła na parowiec, który popłynął na norweski Spitsbergen. Tak to się zaczęło, potem nieraz wracała do krainy wiecznych lodów. Fotografowała, nauczyła się strzelać. W 1928 roku przez trzy miesiące na wynajętym wraz z załogą statku "Hobby" prowadziła poszukiwania Amundsena. Otrzymała za to od króla Norwegii Order Świętego Olafa. Duński kartograf uhonorował ją później, nadając nazwy grenlandzkim obiektom geograficznym: Ziemii Miss Boyd, Lodowcowi Louise i Wybrzeżu Louise A. Boyd. Jej prochy, zgodnie z jej życzeniem, rozrzucono z samolotu nad wiecznymi lodami obszarów podbiegunowych.

Muszę wspomnieć o Fanny Bullock Workman (1859-1925), która lubiła wspinaczkę górską, była jedną z pierwszych kobiet, które weszły na Matterhorn. Podróżowała także wraz z mężem na rowerze - zjeździli w ten sposób Algierię, Ceylon, Jawę, Sumatrę, Indochiny i Birmę, a także po Indie. W pierwszych latach XX wieku zwiedzili także Himalaje i Karakorum - jej rekord wysokości to Pinnacle Peak w Kaszmirze (6959 m), na który wspięła się w 1906 roku! Jednak, co trzeba podkreślić, Fanny rezygnując z wygody, odmawiała włożenia spodni lub nawet spódnico-spodni (to jej zdjęcie zdobi okładkę książki Michele Slung). Nosiła za to kapelusze, grube szale i woalki. Była drugą Amerykanką zaproszoną do Londynu, aby przemówić w Królewskim Towarzystwie Geograficznym.

Pierwszą zaproszoną do Londynu była inna niesamowita podróżniczka, której książki bardzo bym chciała przeczytać. Mówię tu o Isabelli Bird Bishop (1831-1904), która podróżowała w czasach wiktoriańskich, o której przygodach już czytałam, a nawet pisałam o niej na blogu (przy okazji recenzowania książki "Krynolinę zostaw w Kairze"). Ta córka pastora została najbardziej lubianą pisarką z grupy XIX-wiecznych podróżniczek. Jak napisał jeden z komentatorów: "Prędzej czy później dotarła niemal wszędzie".
Już pierwsza jej podróż do Ameryki Północnej zaowocowała książką, opublikowaną w 1856 r. "Angielka w Ameryce", ale to był zaledwie początek tej wypraw. W Górach Skalistych niebezpiecznie zafascynował ją traper "Jim z Gór". Ta wiktoriańska dama poczuła do niego coś więcej, a ponieważ, jak sama napisała: "żadna zdrowa na umyśle kobieta nie mogłaby go jednak poślubić" stłumiła u siebie cieplejsze uczucia. Niemniej ten epizod z jej życia znalazł odzwierciedlenie w jednej z jej najpopularniejszych książek "Pobyt damy w Górach Skalistych". Potem wędrowała po Azji Środkowej, podróżowała m.in. z Bagdadu do Teheranu na mule, przemierzyła Kurdystan, w Chinach i Korei wędrowała (ze względu na stan swego kręgosłupa) w bambusowej lektyce. W 1901 roku podróżowała po Afryce Północnej na koniu, mając już siedemdziesiąt lat!

Duże wrażenie zrobiła na mnie także historia życia Dian Fossey (1932-1985), o której coś niecoś już wiedziałam z filmu fabularnego pt. "Goryle we mgle". Nie tylko badała życie goryli górskich, ale walczyła o ich ochronę przed kłusownikami, co w końcu prawdopodobnie przypłaciła życiem. Była nazywana przez tubylców "Nyiramachabelli" - stara kobieta, która żyje w lesie bez mężczyzny. Tak pisała o sobie:
"Niekiedy dokuczała mi samotność, ale też odczuwałam ogromną satysfakcję pioniera".
Można by pisać dalej : o Idzie Pfeiffer (1797-1858), która początkowo zwiedziła Turcję i Islandię, by potem wyruszyć na inne kontynenty. Trafiła nawet na Borneo, do krainy ludożerców. Na wypadek spotkania z nimi nauczyła się takiej przemowy w miejscowym języku:
"Nie macie chyba zamiaru zabić i zjeść kobiety, zwłaszcza tak starej jak ja! Na pewno jestem bardzo twarda i łykowata!".
Ciekawe, czy te słowa okazałyby się skuteczne... Jej książka "Dwie podróże naokoło świata przez niewiastę odbyte" wydana została po polsku w 1860 r.

Nie mogę nie wspomnieć na koniec o "Amelii Earhart" (1897-1937), o której właśnie powstał film biograficzny. To kolejna niezwykła postać, która do historii przeszła jako pilot. Jako pierwsza kobieta przeleciała samotnie nad Atlantykiem w 1932 roku, a trzy lata później odbyła samotny lot jednosilnikowym samolotem Lochheed-Vega nad Oceanem Spokojnym. Pisała:
"Gwiazdy wisiały za oknem kabiny tak blisko, że można by ich było dotknąć".
Ponieważ od dawna pociągało ją latanie, pracowała jako sortowaczka poczty, by uzbierać fundusze na swój pierwszy samolot. Amelia w czasie swej kariery lotniczej ustanowiła trzynaście ważnych rekordów. W 1937 roku na trasie lotu dookoła świata jej samolot zaginął na Oceanie Spokojnym. To było zresztą zgodne z jej życzeniem. Mówiła:
"Kiedy przyjdzie mi odejść, najchętniej odeszłabym w swoim samolocie. Szybko".
Oczywiście nie napisałam o wszystkich bohaterkach książki Michele Slung, a są wśród nich także panie, które zajmowały się światem podwodnym, a nawet kosmosem. Zachęcam do przeczytania tej książki o niezwykłych kobietach dawnych i naszych czasów. One spełniały swoje marzenia i podążały śladem swoich pasji. Na przekór różnym trudnościom.

środa, 14 października 2009

Wyspa klucz

Małgorzata Szejnert zabiera nas w daleką podróż na Ellis Island, małą wyspę u wybrzeży Nowego Jorku, która przez lata była nazywana „bramą do Ameryki”. Od końca XIX wieku do lat 50. wieku XX mieściło się na niej centrum przyjmowania imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych. W tym czasie przez wyspę przewinęło się blisko 12 milionów osób. Większość przebywała na niej zaledwie kilka godzin. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, spędzali tam nawet do kilkunastu miesięcy, przechodząc długotrwałą kwarantannę i najróżniejsze badania. Inni zaś byli po prostu odsyłani z powrotem, ponieważ zgodnie z ustawami imigracyjnymi zakaz wstępu obejmował: „idiotów, chorych umysłowo, nędzarzy, poligamistów, osoby, które mogą się stać ciężarem publicznym, cierpią na odrażające lub niebezpieczne choroby zakaźne, były skazane za zbrodnie lub inne haniebne przestępstwa, dopuściły się wykroczeń przeciw moralności” oraz tych, którzy nie mieli pieniędzy na podróż w głąb kraju. Autorka nie tylko śledzi dramatyczne losy emigrantów polskich, żydowskich, niemieckich czy włoskich, ale dzięki ogromnej reporterskiej pasji i dociekliwości ożywia postaci pracowników stacji na Ellis Island - lekarzy, pielęgniarek, komisarzy, tłumaczy oraz opiekunek społecznych, a nawet przyzwoitek.

Nazwę Ellis Island znam od kilku lat. Od momentu, kiedy zainteresowałam się genealogią i zaczęłam zbierać dane o mojej rodzinie. Przez te parę lat przekopałam się przez, przechowywane w oddziałach archiwów państwowych (gł. m.st. Warszawy), a także zmikrofilmowane przez mormonów (którzy mikrofilmowani, o dziwo! nasze księgi), księgi metrykalne (parafialne) i księgi mieszkańców wsi i miast oraz inne dokumenty. W ten sposób ustaliłam dane o moich przodkach, począwszy od przełomu XVIII i XIX wieku. Trudniej było dotrzeć do informacji dotyczących losów rodziny z przełomu XIX/XX wieku i początku XX wieku, bo dane są jeszcze częściowo objęte ustawą o ochronie danych osobowych. Akt parafialnych dotyczących tych lat nie udostępnia się jeszcze w archiwach, a parafie nie zawsze mają czas zajmować się genealogami.

Dlatego właśnie, w poszukiwaniu informacji o moich przodkach, trafiłam na informację o tzw. manifestach okrętowych czyli spisach pasażerów, którzy podróżowali m.in. z terenów Polski (wtedy Rosji) do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu chleba i pracy. Czytałam te manifesty na stronie internetowej Ellis Island, wyszukując znajome nazwiska. Obok każdego z nich (są często przekręcone) było podane pochodzenie (miejsce urodzenia, też często przekręcone), a także rodzinne dane kontaktowe.

Żadnego z moich przodków nie znalazłam, (być może nigdy nie opuścili Polski, niektórzy z nich, jak wiem, przed wojną i po wojnie mieszkali w Warszawie), ale poznałam w ten sposób nieznaną część historii swego kraju - exodus wielu ludzi, którzy zmuszeni byli szukać swego szczęścia w dalekim kraju, za oceanem. Nie było to łatwe. Musieli wpierw dostać się na stacje załadunkowe, do konkretnego portu, wytrzymać trudy podróży zatłoczonych statkiem, a potem przejść na Ellis Island całą trudną procedurę związaną z przyjęciem do nowego kraju.

Oczywiście mogą nas razić sposoby selekcji osób przyjętych i zawracanych do kraju, często nieludzkie warunki, w których przechodzili tę procedurę - lekarską i psychologiczną. Jednak mało kto z emigrantów rezygnował z tej szansy na rozpoczęcie nowego życia i sam wracał do domu, tym bardziej, że wyruszając w tę podróż imigranci zwykle wyprzedawali się w rodzinnych krajach, by wziąć niezbędne rzeczy ze sobą i pozostawić sobie jeszcze fundusz na niezbędne opłaty.

"Wyspa klucz" jest przykładem książki, którą chce się czytać, którą czyta się z przyjemnością, mimo że jej temat, chociaż ciekawy, jest jednak dość trudny. Od pierwszej chwili byłam nią zachwycona, bo narracja jest bardzo ciekawie prowadzona. Przede wszystkim nie jest to nudny spis kolejnych lat istnienia stacji, ale barwna opowieść o przybywających na stację imigrantach (przybywali z wielu krajów świata, choć większość z Europy), ale także o ludziach, którzy tam pracowali. O tych ostatnich dowiadujemy się bardzo wiele, niektóre z tych postaci są fascynujące. Możemy sobie też plastycznie wyobrazić, jak wyspa wyglądała, jak była zbudowana i jak działała cała ta ogromna machina imigracyjna.

Jednak pod koniec byłam trochę rozczarowana, mimo że książka jest bardzo dobra i trudno sobie wyobrazić ogrom pracy, która została w nią włożona, jednak czegoś mi w niej brakowało, może losów poszczególnych osób - Polaków, którzy trafili na Ellis Island i zostali już w Ameryce na zawsze. Wiem, że pewnie byłoby to trudne, ale jestem pewna, że czymś niezmiernie interesującym byłoby odnaleźć rodzinę polską, która przechowuje w Stanach Zjednoczonych pamiątki po przodkach, którzy na przełomie wieków wyjechali z rodzinnego kraju, przepłynęli ocean, przeszli procedurę przyjęcia i osiedlili się w nowym kraju. Czegoś mi w tym brakowało..
Ale książkę z czystym sumieniem polecam.

Strona internetowa Ellis Island:
http://www.ellisisland.org/search/passSearch.asp

środa, 7 października 2009

Jej mąż: Ted Hughes i Sylvia Plath

Opowieść o małżeństwie poetów Sylwii Plath i Teda Hughesa. Książka ukazująca psychologiczne portrety obu postaci – Amerykanki, która próbuje połączyć ideał mieszczańskiego życia z twórczością poetycką, oraz niekonwencjonalnego, swobodnego angielskiego artysty. Książka, zaliczana do kanonu literatury poświęconej postaciom Plath i Hughesa, została bestsellerem „Los Angeles Times”.

Zainteresowałam się osobą poety Teda Hughesa, gdyż bardzo podobała mi się interpretacja jego wiersza "Song", która pojawiła się w radiu BBC, w wykonaniu angielskiego aktora o wspaniałym głosie, Richarda Armitage`a (pamiętnego z roli Johna Thorntona w "North and South". Jedna z wielbicielek Armitage`a przygotowała clip muzyczny z fotkami aktora, wykorzystując wspomniane nagranie:
(Richard Armitage reads poem by Ted Hughes "Song")
Wiersz ten brzmi:
O lady, when the tipped cup of the moon blessed you
You became soft fire with a cloud's grace;
The difficult stars swam for eyes in your face;
You stood, and your shadow was my place:
You turned, your shadow turned to ice O my lady.
O lady, when the sea caressed you
You were a marble of foam, but dumb.
When will the stone open its tomb?
When will the waves give over their foam?
You will not die, nor come home, O my lady.

O lady, when the wind kissed you
You made him music for you were a shaped shell.
I follow the waters and the wind still
Since my heart heard it and all to pieces fell
Which your lovers stole, meaning ill, O my lady.

O lady, consider when I shall have lost you
The moon's full hands, scattering waste,
The sea's hands, dark from the world's breast,
The world's decay where the wind's hands have passed,
And my head, worn out with love, at rest
In my hands, and my hands full of dust, O my lady.

Ten utwór powstał, gdy Ted Hughes miał 19 lat, a więc napisał go na progu swej artystycznej kariery. Pojawia się w nim postać Muzy, która inspiruje go do pisania.

Taką muzą była dla niego poznana 7 lat później, poetka Sylvia Plath. Od razu zostali kochankami, a pobrali się cztery miesiące później. Wzajemnie się inspirowali, jak wynika z tej biografii, śledzili swoje osiągnięcia, czerpali natchnienie ze swoich wierszy, wykorzystywali w swej twórczości wydarzenia ważne dla ich związku.

Choć wywodzili się z różnych kultur, mieli ze sobą wiele wspólnego. Niestety sielanka 6 lat małżeństwa (doczekali się dwojga dzieci) szybko się skończyła, bo Ted nie mógł wytrzymać życia z Sylvią, nawiązał romans z zamężną Assią Wevill i wyprowadził się z domu. Plath mająca skłonność do depresji, nie mogła sobie z tym poradzić, a w końcu popełniła samobójstwo. Kilka lat później odebrała sobie życie Assia (w identyczny sposób, jednak razem ze swą córeczką, owocem swego związku z Hughesem).

Z pewnością łatwo winić Teda Hughesa, ale autorka biografii dowodzi, że obie kobiety świadomie uwiodły Hughesa (najpierw Sylvia, a potem Assia), i że z pewnością Plath nie miała łatwego charakteru. Mimo to dobrze się czuła w roli żony i matki i pewnie spełniała się w tej roli. Hughesa jednak to prawdopodobnie męczyło, może brakowało mu już inspiracji? Może wolał wrócić do niezależnego życia, jakie prowadził przed ślubem?
Znalazłoby to potwierdzenie w fakcie, że choć później nawet się ożenił, ale nawiązywał liczne romanse. Jedna z kobiet, z którymi był związany, Emma Tenant (pisarka angielska znana z sequela "Dumy i uprzedzenia" Austen o tytule "Pemberley"), twierdziła, że wszystkie kobiety, które Hughes uwiódł, łącznie z nią, były tylko "tworami jego wyobraźni, nie należącymi do świata realnego".

Z kolei odejście Teda natchnęło Sylvię do pisania. Przy tym przeżywała bardzo wydanie swojej powieści "Szklany klosz" - może uważała, że w tym utworze odkryła za bardzo przed czytelnikiem swoją psychikę? (Warto dodać, że bohaterka tej powieści popada w obłęd.)
Fragment jednego z ostatnich wierszy Sylvii Plath: "Krawędź" (w przekładzie T. Truszkowskiej)
Kobieta osiągnęła doskonałość
Jej martwe
Ciało ma uśmiech dokonania,
Złuda greckiego determinizmu
Płynie w zwojach jej togi,
Jej bose
Stopy zdają się mówić;
Doszłyśmy dotąd, to już kres.

Z pewnością kwestia jest złożona i trudno jednoznacznie potępić jedną stronę, a uniewinnić drugą.

Ted odziedziczył nie publikowane utwory Sylvii, zajął się ich redakcją i wydał je, zapewniając jej rozgłos. Zdawał sobie sprawę, że po jego śmierci historia ich małżeństwa stanie się częścią historii kultury XX wieku.
Ted Hughes zmarł na niewydolność serca w 1998 roku (35 lat po śmierci Sylvii Plath).

Muszę dodać, że choć temat jest ciekawy, jednak tej biografii nie przeczytałam jednym tchem, a nawet chwilami ją kartkowałam, wychwytując ciekawsze fragmenty. Chyba jednak wolę czytać biografie postaci z XIX wieku i początku XX wieku, najlepiej takich osób, o których nie wiemy aż tak dużo. Z książki Middlebrook wyziera portret Sylvii Plath jako nie mającej dużych zahamowań Amerykanki - widać jak bardzo zmieniła się moralność kobiet po II wojnie światowej. W jakiś sposób postać tej poetki została dla mnie odarta z tajemnicy.
Ale to tylko moje wrażenie.

W 2003 roku powstał film oparty na jej życiu pt. "Sylvia" z głównymi rolami Gwyneth Paltrow i Daniela Craiga, ale widziałam jedynie migawki z niego.

W poniższym clipie video można obejrzeć fragmenty tego filmu (tekst, oparty na listach Hughesa, czyta ponownie Richard Armitage) :
Richard Armitage reads Ted Hughes' letters

niedziela, 4 października 2009

Maud z Wyspy Księcia Edwarda

Seria przygód Ani z Zielonego Wzgórza była książką moich czasów nastolatkowych.
Muszę przyznać, że z zainteresowaniem zaczęłam czytać biografię Lucy Maud Montgomery (a właściwie L.M. Montgomery, bo nie używała drugiego imienia), która jednak mnie nieco rozczarowała. Zwłaszcza jej początek był nużący, zmiana nastąpiła dopiero po 11 rozdziałach, kiedy autorka zaczęła pisać o "Ani z Zielonego Wzgórza". Choć biografia od tego momentu zaczęła być ciekawa, nie można tego powiedzieć o życiu samej Maud. Nie sądziłam, że pisarka, która stworzyła tak barwną postać rudowłosej dziewczynki, w rzeczywistości jej nie cierpiała, że była zmuszana do napisania kolejnych tomów przygód Ani, zrobiła to dla pieniędzy, a w końcu toczyła zażarte boje w sądzie ze swym wydawcą, który faktycznie potraktował ją nieuczciwie. Ze zdziwieniem przeczytałam, że na samą myśl o napisaniu "Ani na Uniwersytecie" (ten tom jest jednym z moich ulubionych!) Maud robiło się niedobrze. Pisała:
"Czuję się jak magik z egzotycznej baśni, który zostaje niewolnikiem wyczarowanego przez siebie dżinna. Jeśli do końca życia będę zaprzęgnięta do karety powożonej przez Anią, gorzko pożałuję tego, że kiedyś stworzyłam tę postać.".
Tak się też stało. Po sukcesie "Ani z Zielonego Wzgórza" (1908), napisała "Anię z Avonlea" (1909), "Anię na Uniwersytecie" (1915 rok), "Wymarzony dom Ani" (1917), "Dolinę Tęczy" (1919) i "Rillę ze Złotego Brzegu" (1920), która miała był ostatnią z serii (jej bohaterką jest córka Ani).
Maud pisała wtedy:
"Raz na zawsze kończę serię o Ani, przysięgam na bogów z Olimpu. Z chwilą, gdy Ania przestała być natchnieniem, zaczęła prześladować mnie jak zmora".
Jednak to nie był koniec. została zmuszona do napisana "Ani z Szumiących Topoli" (a więc cofnąć się do czasów panieńskich Ani), a potem w ciągu czterech miesięcy "katorżniczej" pracy "Ani ze Złotego Brzegu" (1938).
Sukces całej tej serii przeszedł największe oczekiwania autorki.
Jej życie mało przypominało świat stworzony przez nią samą. Przeżyła bowiem wiele lat przy mężu, pastorze, który cierpiał na depresję, a ona sama była zmuszona okolicznościami do zatajania tego faktu i trwania dzielnie przy jego boku.
Nic więc dziwnego, że tak mówiła o miłości:
"Pyta Pan czy wierzę w pokrewieństwo dusz. Jeśli ma Pan na myśli związek z kimś, kogo charakter zgadza się całkowicie z moim - mam wrażenie, że nie. Wierzyłam w to jako nastolatka, ale szybko mi przeszło. wydaje mi się, że powinniśmy traktować sprawę pokrewieństwa dusz i charakterów tak samo jak problem ludzkiego szczęścia. Szczęście nie jest przecież trwaniem niezmąconego spokoju, jak mi się kiedyś wydawało, ale wyboistą drogą i należy dziękować losowi, jeśli pozwoli nam ominąć problemy nie do rozwiązania. Jedynie w idealnym świecie możliwe jest znalezienie idealnego partnera, ale żyjemy tu, na ziemi, gdzie rzeczywistość zdmuchuje złoty pył z wielu wspaniałych teorii, których nigdy nie zdołamy zrealizować".
To podejście racjonalne (wyszła za mąż z rozsądku), nie przyniosło jej jednak szczęścia.
Biografia nieco mnie rozczarowała, w pierwszej jej części autorka skupia się na korespondencji z dwoma panami, którzy byli przyjaciółmi korespondencyjnymi Maud przez wiele lat jej życia. Rozumiem, że te listy to ogromne źródło wiedzy o samej pisarce, ale jednak może było tego za dużo? Jednak same cytaty z jej listów, dają pojęcie o osobowości Maud, jej przedziwnej naturze.
A może po prostu sama pisarka mnie rozczarowała?
Tak czy inaczej nie zmieni to mojego zdania o samej serii opowieści o przygodach rudowłosej dziewczynki, gdyż ta postać jest tak żywa, że pozostaje na zawsze w umyśle i wyobraźni czytelnika.


1. Ilustracja przedstawia Maud w wieku 10 lat.