niedziela, 3 lutego 2008

Rozważna i Romantyczna

"Rozważna i Romantyczna" to powieść Jane Austen, która była już filmowana wielokrotnie. Dobrze pamiętamy ekranizację, którą niektórzy nazywają wersją Emmy Thompson ( zagrała Eleonorę), a reżyserował ją Ang Lee, z tą słynną sceną dziwnej końcowej reakcji na oświadczyny Edwarda Ferrasa. Była jeszcze wersja z 1981 roku.
Tym razem za powieść Jane Austen wziął się spec od tej pisarki i kostiumowców - Andrew Davies.
W głównych rolach obsadził: Hattie Morahan (Eleonora Dashwood), Charity Wakefield (Marianna Daswood), David Morrisey (pułkownik Brandon), Dan Stevens (Edward Ferras), Janet McTeer (pani Daswood), Dominic Cooper (Willoughby).

Gdy oglądałam ten trzyodcinkowy miniserial po raz pierwszy, porównywałam tą ekranizację do poprzednich, dlatego ta wersja nie zrobiła na mnie ogromnego wrażenia, a nawet uznałam, że tym razem Andrew Davies nie stanął na wysokości zadania.
Po drugim i trzecim obejrzeniu "Rozważnej i Romantycznej", moje uczucia "zmieniły się diametralnie", Film spodobał mi się bardzo. Rozumiem teraz o co chodziło Andrew Daviesowi, kiedy mówił w wywiadzie o swoim pomyśle na ten film. On ma rację! Pozwala swoim bohaterom robić "męskie rzeczy" (o których w powieści nie ma za wiele mowy), takie jak rąbanie drewna siekierą, polowanie z sokołami, jazda konno, pojedynkowanie się - dzięki temu nie są to papierowe postaci, lecz ludzie z krwi i kości, i zyskują nieco seksapilu. Ten satyr (bo potrafi do każdego filmu dodać coś pikantnego dla przyciągnięcia widowni) Andrew ma rację! Osiąga efekt, jaki zamierza osiągnąć.

Pułkownik Brandon, mimo że czasem wygląda nieco niebezpiecznie i groźnie (ci co oglądali "Our Mutual Friend" (Nasz wspólny przyjaciel) i widzieli go w roli psychopatycznego Bradleya Headstone`a wiedzą to jeszcze lepiej), to jednak jest najbardziej męskim facetem w tym towarzystwie, pozostali męscy bohaterowie, tacy jak Willoughby czy Edward Ferrars (mimo że to bardzo przyjemna postać) wydają się nieco bezwolni i zależni od okoliczności i od innych ludzi. Przecież Edward ożeniłby się z Lucy Steel i byłby całe życie nieszczęśliwy, gdyby nie to, że ona porzuciła go dla pieniędzy jego brata. Wiem, że chciał postąpić honorowo, ale po co on w ogóle się zaręczył z tą okropną dziewczyną! Jedyna scena, w której widać, że to naprawdę facet, to ta w której rąbie drewno!
Brandon, czego by o nim nie powiedzieć, jest najbardziej uczciwą, prawą i szlachetną osobą - zakochał się, cierpiał, stracił swoją miłość, zaopiekował się jej córką, pojedynkował się w jej sprawie i o ukochaną, zakochał się ponownie, ale przetrzymał rywala cierpliwie, usunął się w cień, aby potem delikatnie przekonać do siebie kochaną przez siebie osobę. Która kobieta by temu nie uległa, której by to nie przekonało, nie zauroczyło? Człowiek na którym można się oprzeć, przy którym można się czuć bezpiecznie i pewnie. Z pewnością, w porównaniu z młokosami, on już był "ustawiony" w życiu i miał nad nimi przewagę: doświadczenia, majątku, pozycji, ale tu chyba też chodzi o charakter. Oczywiście wciąż czuję niedosyt, jeśli chodzi o wątek Brandona i Marianny, czegoś mi brakuje, ale o tyle rozumiem reżysera, że postawił na kulminację w scenie końcowych oświadczyn Edwarda, to było dla niego najważniejsze. Jednak gdy pierwszy raz film oglądałam, w scenie gdy Marianna gra na pianinie, oczekiwałam, że stanie się coś więcej. Jednak scena z sokołem, nieco symbolicznie, ją zastąpiła. Ładnie było pokazane to subtelne i nienachalne zdobywanie Marianny przez Brandona, to oddanie do jej dyspozycji swojej biblioteki i pianoforte. W sumie mi się to podoba i rozumiem zamysł scenarzysty. Ta miłość była już dojrzała, a nie był to taki motylkowy zryw jak z Willoughbym. Przy tym Brandon potrafił jednak rzucać niekiedy ładne spojrzenia i ładnie, po męsku, się uśmiechnąć. Bardzo mi się podobało, jak podniósł z ziemi Mariannę i ją chwilę trzymał na rękach. Podobała mi się scena, gdy wszedł do pokoju do Marianny leżącej na łóżku, usiadł obok, a ona położyła swoją dłoń na jego rękę, a potem, jakby była spokojna i bezpieczna, zasnęła, czując, że on siedzi przy niej. To jedna z najlepszych scen.
Co do Morriseya - sprawdził się w tej roli - tu pewnie urażę uczucia wielbicielek Rickmana, ale dla mnie Alan Rickman był trochę za stary do roli Brandona. Morrisey nadaje się do niej dużo bardziej, choć w scenie pojedynku wyglądał groźnie i miał nieprzyjemny grymas na twarzy.
Eleonora - bardzo mi się spodobała aktorka, która ją gra - Hattie Morahan. Przekonywałam się do niej z każdą sceną, a w scenie, w której czuwa nad chorą siostrą była rewelacyjna. Niepozorna, niezbyt ładna, ale jednak ma w sobie spokój, wewnętrzny urok, który odnajduje się po jakimś czasie, szlachetny smutek, a jednocześnie pogodę ducha. Jednak scena z ciastem (czyli ta chwila, gdy Eleonora uświadamia sobie, że Edward jest jednak wolny), trochę razi, może nieco mniej niż za pierwszym razem, ale jednak nie sądzę, by ona przy gościu biegła do kuchni i zakładała fartuszek, choć rozumiem to całe zmieszanie i chęć odzyskania panowania nad sobą.
Narzekałam trochę na początku na panią Dashwood, może porównywałam z poprzednimi ekranizacjami. W tej chwili nie mam jej nic do zarzucenia. Wydaje mi się, że ta postać inaczej wyglądała w książce, jednak tu bardzo zyskuje, widać, że kocha swoje córki i jest ciepłą postacią.
Zakończenie - noszenie Marianne przez Brandona na rekach (co miało przywoływać tamtą scenę w deszczu, gdy ją odnalazł) oraz gonienie kur przez Edwarda i Eleonorę wskazuje symbolicznie na szczęście rodzinne obu par.
W filmie są wspaniałe zdjęcia, pokazano piękno przyrody: morze, nadmorskie skały, strumienie, wodospad, zachmurzone niebo... Dziki krajobraz, skłaniający do zadumy i wewnętrznego wyciszenia. Czas płynący wolno... Podoba mi się czołówka tego miniserialu, te muszelki, muzyka i zmieniające się delikatnie obrazy.
Muzyka... piękna w tym filmie jest muzyka, którą się zapamiętuje i kojarzy z obrazami. Podnosi wartość filmu. Brawo Martin Phipps! Znowu udana ścieżka dźwiękowa do filmu. Przecież to właśnie on skomponował także muzykę do innego serialu BBC - niezapomnianego, fantastycznego "North and South"!

Podsumowując, film zyskuje przy drugim obejrzeniu, nie jest to może ekranizacja moich marzeń, odnoszę wrażenie, że właściwie nie całkiem wykorzystali szansę, żeby zrobić bardziej motylkowy film, a możliwości były. Niestety, nieco niebezpiecznie niepokoją niektóre spojrzenia Brandona (czyli Morriseya), nie odpowiada mi zupełnie Willoughby (ma pospolity wygląd, nie tego oczekiwałam po "romantycznym" bohaterze), można było dodać parę scen (np. zdenerwowanie Brandona w czasie choroby Marianny i jakąś jeszcze jedną motylkową scenę z ich udziałem), ale w sumie ekranizacja się broni i myślę, że jednak Davies znalazł swój sposób na to, żeby zrobić coś innego niż poprzednicy. I zrobić to dobrze. Andrew, zwracam honor! Film jest na dobrym, wysokim poziomie realizatorskim. Świetne zdjęcia, nastrojowe pejzaże, ładne sceny, dobry dobór aktorów (poza Willoughbym).
Cieszę się, że zdecydowano się wydać w Polsce ten film na DVD. Czyżby wreszcie nadszedł dobry czas dla filmów kostiumowych?