niedziela, 28 grudnia 2014

Filmy na święta - na wesoło i na smutno o miłości

Jaki powinien być film na święta? Komedia romantyczna? Melodramat? Dramat obyczajowy? A może kostiumowiec? Każdy wybierze pewnie coś innego. Opowiem o tych filmach, które ja wybrałam na tegoroczne święta Bożego Narodzenia. Oczywiście wszystkie będą o miłości. ;)

Po pierwsze komedie, bo święta to dla mnie czas, gdy odrywam się od szarzyzny codziennego życia. Dwa pierwsze to filmy ze świętami w tle.

"Dwanaście choinek" przypomina mi nieco pomysłem słynny "Masz wiadomość". Głównymi bohaterami są tym razem nie właścicielka księgarni ale bibliotekarka oraz deweloper, który chce zburzyć stary budynek stojący na Manhattanie, gdzie mieści się jej książkowe królestwo, i zbudować w tym miejscu luksusowy loft. Bohaterka, która nie może się pogodzić z tą decyzją, postanawia walczyć. A czas ma zaledwie do Wigilli. Ogłasza więc konkurs na najpiękniejszą choinkę, jego uczestnicy mają wybrać pomysł na dekorację, który ma jakiś związek z tą właśnie biblioteką. Zgłaszają się ludzie, którym zależy na tym miejscu, gdyż to tam właśnie zdobywali wiedzę, poznawali przyjaciół, a teraz często przyprowadzają swpje dzieci. Żeby tego było mało, w konkursie postanawia wziąć udział sam deweloper, zatrudniając do tego przyjaciółkę, zawodową dekoratorkę. Główne role w tej komedii romantycznej zagrali: Lindy Booth oraz Robin Dunne. Muszę przyznać, że główna bohaterka nieco mnie irytowała swoim infantylizmem, ale finał filmu nawet był wzruszający.

Druga komedia romantyczna to "Zaczarowana wystawa" z głównymi rolami Chyler Leigh (znana pewnie niektórym jako Lexie - siostra Meredith z "Greys Anatomy", choć tu z krótkimi włosami i w nieco innych ubraniach wygląda inaczej) oraz Paula Campbella. Fabuła jest prosta: dwoje dekoratorów staje do rywalizacji w świątecznym konkursie na najpiękniejszą wystawę, by zdobyć stanowisko głównego dekoratora ogromnego sklepu. Sloan van Doren jest rozważna, poukładana i poważnie podchodzi do swojej pracy, Jake Dooley jest spontaniczny, pełen fantazji, żywiołowy. Ona jest ubrana zawsze elegancko i stosownie do sytuacji, ma bogatego przyjaciela, z którym nigdy się nie kłóci, on z kolei lubi luz, wzorzyste swetry i niczym się nie przejmuje. To przeciwne bieguny, więc od razu widać, że walka będzie ostra. Kto ma większe szanse? Okazuje się, że nic nie jest takim, jakim się wydaje na początku, oboje skrywają jakąś tajemnicę. Film jest pogodny, typowo świąteczny i z czystym sumieniem mogę go polecić jako dobrą rozrywkę na święta.

Zastanawiam się, czy muszę przedstawiać trzecią świąteczną komedię. Może jest jeszcze ktoś, kto nigdy nie obejrzał "Dnia świstaka"? Zaryzykuję, bo ja do tych osób jeszcze kilka dni temu należałam. A to dziwne, bo naprawdę lubię Billa Murraya i Andie MacDowell, ale tak się złożyło, że tego filmu jakoś nie widziałam. Aż do tych świąt. Tym razem pomyślałam: Teraz albo nigdy". I oczywiście komedia jest świetna, a Bill Murray w roli zgorzkniałego i zblazowanego prezentera pogody fantastyczny, a Andie MacDowell, jak zawsze, urocza. Groundhog Day to doroczne święto obchodzone 2 lutego w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, którego bohaterem jest świszcz (w tytule filmu: świstak). Jeżeli w tym dniu zwierzę zobaczy swój cień, co sprawdza się wyciągając świszcza z nory, zwiastuje to jeszcze sześć tygodni zimy. Jeśli nie, to oznacza, że wiosna jest już blisko. Pewny siebie telewizyjny prezenter pogody Phil Connors przyjeżdża wraz z ekipą: producentką oraz operatorem kamery, do miasteczka Punxsutawney, gdzie ma zrelacjonować przebieg corocznego święta zapowiadającego to nadejście wiosny. Miasteczko, jak i samo święto mu się nie podoba, stwierdza wieczorem, że to najgorszy dzień jego życia. Kiedy budzi się następnego ranka orientuje się, że znowu jest Dzień Świstaka - wpadł bowiem w pętlę czasu. Jest przerażony swoim odkryciem, ten dzień się wciąż powtarza. Początkowo próbuje skorzystać z tej beztroski, odkrywa, że jest bezkarny, bo czegokolwiek nie zrobi, rano budzi się we własnym łóżku przy dźwięku tej samej radiowej piosenki "I got you babe" i znowu jest Dzień Świstaka, potem jednak postanawia w jakiś sposób przerwać ten koszmar. Jednak wyjściem z tej pętli czasu jest miłość, a żeby na nią zasłużyć potrzebna jest zmiana w nim samym. Polecam!

Tym razem coś odmiennego, film francuski "Une rencontre" (polski tytuł "Pożądanie"). Główne role zagrali Sophie Marceau i Francois Cluzet. Ciekawy obraz o spotkaniu żonatego mężczyzny z dojrzałą kobietą. Ten film przypomina mi nieco klimatem "Zakochać się" z Meryl Streep i Robertem de Niro. Elsa jest poczytną pisarką, która rozstała się z mężem i ma prawie dorosłe dzieci, ma też młodego kochanka, z którym od czasu do czasu się spotyka, z kolei Pierre jest wziętym adwokatem, ma ustabilizowane życie, jest szczęśliwym mężem i ojcem. Obojgu jednak czegoś w życiu brakuje. W czasie przyjęcia ta para 40-latków zostaje sobie przedstawiona, Elsa dotąd unikała żonatych mężczyzn, jednak to spotkanie robi wrażenie na obojgu. Dochodzi do kolejnego spotkania na neutralnym gruncie. Elsa i Pierre razem dobrze się bawią, świetnie im się rozmawia, jednak nie wymieniają się telefonami, by nie prowokować losu. W wyobraźni (migawkowym sekwencjom towarzyszy piosenka Robbiego Williamsa) Pierre widzi dalszy możliwy rozwój wypadków, prowadzący nieuchronnie do rozwodu, cofa się więc w pół drogi. Jednak los nieustannie go prowokuje, bo Elsa wciąż przypadkowo staje na jego drodze. Czy będzie umiał się oprzeć pożądaniu?
Prawdę mówiąc, Francois Cluzet nie bardzo nadaje się na amanta i trochę mi przeszkadzał w tej roli. Interesujący jest motyw pojawiający się w przebłyskach - wyboru swojego postępowania, którego konsekwencje są nieuchronne. Film mi się podobał, może też dlatego, że to coś dla ludzi dojrzałych. ;)

Na koniec nie komedia, ale coś poważniejszego - film kostiumowy "Summer in February" ("Lato w lutym"), którego akcja toczy się na początku XX wieku, tuż przed wybuchem I wojny światowej, w środowisku angielskiej bohemy artystycznej. To historia trójkąta miłosnego w niezłej obsadzie aktorskiej: Dan Stevens, Dominic Cooper i Emily Browning. Film opowiada o grupie Lamorna, do której należeli malarze: Alfred Munnings, Laura Knight oraz Harold Knight. Początkująca ,malarka Florence Carter-Wood przybywa do małego miasteczka na wybrzeżu Kornwalii, by zdobyć artystyczne doświadczenie i uciec od wyboru kandydata na męża, który narzuca jej ojciec. Jedzie do brata, który również maluje. Dziewczyna poznaje tam utalentowanego ale szalonego i nieco aroganckiego Alfreda Mannigsa (A.J.) i jego przyjaciela - młodego poważnego kapitana Gilberta Evansa. Gilbert zakochuje się we Florence, jednak ją fascynuje A.J., tym bardziej, że jest on duszą towarzystwa i jest uznawany za najlepszego z całej grupy artystów. Przekonuje ją o tym nie tylko jego talent malarski, ale także scena, we której brawurowo recytuje wiersz Edgara Allana Poe’s “The Raven" (Kruk) i jest oklaskiwany przez przyjaciół. A.J. zostaje członkiem Towarzystwa Królewskiego, więc Florence uważa, że od niego może się wiele nauczyć. Kiedy do miasteczka na inspekcję przyjeżdża ojciec dziewczyny, ona przedstawia mu tylko statecznego Gilberta, gdyż wie, że kapitan wywrze dobre wrażenie, dzięki czemu ojciec pozwoli jej zostać w Kornwalii. Laura pozuje Manningsowi do konnego obrazu, to powoduje, że częściej przebywają w swoim towarzystwie. Jednocześnie lubi rozmawiać z kapitanem Stevensem. W końcu dziewczyna dokonuje wyboru, ale czy będzie szczęśliwa? Jak zakończy się ta historia?
Z przyjemnością oglądałam w tym filmie Dana Stevensa, gra tu postać trochę podobną do tej z "Downton Abbey" co do Dominica Coopera nie jest to aktor moich marzeń... Film można obejrzeć, ale specjalnie nie zachwyca. Czegoś mu brakuje, miałam wrażenie, że jest jakiś spłycony. Może z tego powodu nie jest też zrozumiałe postępowanie Florence, która nie potrafi wycofać się z podjętej decyzji, która - jak sama czuje - przyniesie ze sobą ból.

piątek, 26 grudnia 2014

"Korona śniegu i krwi" Elżbiety Cherezińskiej

"Nad rozległymi błoniami Pogorzelicy zachodziło słońce, ale wielki obóz rycerstwa Starszej Polski nie kładł się do snu. Przeciwnie. Po burzliwym dniu nadchodziła nie mniej burzliwa noc."

"Cudze chwalicie, swego nie znacie" chciałoby się powiedzieć po lekturze książki Elżbiety Cherezińskiej. Jak się kolejny raz okazuje, polska historia może być równie fascynująca jak legendy arturiańskie (zresztą często przywoływane w tej książce) czy skandynawskie sagi. A chodzi o czasy rodzimych Piastów - pierwszych władców Polski. Jest tu i walka o władzę i wpływy, i porwania, uwięzienia w wieży, męskie przyjaźnie, intrygi i sekretne mordy. Jest stary miecz, tajemnica, odnajdywane stare pergaminy i klątwa rodowa. Jest Starsza Krew i wciąż tlące się kulty pogańskie. I to wszystko dzieje się w czasach, wydawałoby się nudnych w polskiej historii, bo dotyczących rozbicia dzielnicowego.

Akcja opowieści Cherezińskiej toczy się w latach 1272-1292. Na naszych oczach ożywają postaci nieco zapomniane, takie jak Przemysł II, pogrobowiec Przemysła I, książę Starszej Polski. Swego czasu zaczytywałam się "Polską Piastów" Pawła Jasienicy. A jednak czytając "Koronę śniegu i krwi", co i rusz zerkałam do internetowej encyklopedii i musiałam przypominać sobie fakty z życia najważniejszych historycznych postaci, bo i piastowskie powiązania rodzinne są bardzo skomplikowane. Dzięki temu jednak, że pewnych zdarzeń nie pamiętałam, lektura książki była jeszcze bardziej pasjonująca i wciągająca. Cherezińska stara trzymać się faktów, choć trzeba przyznać, że historyczne przekazy kronikarskie bywają wzajemnie sprzeczne. Autorka przyjmuje którąś z prawdopodobnych tez, by snuć dalej swoją opowieść. I robi to świetnie. Ciężko się od jej powieści oderwać.

Od lektury długo odstraszała mnie okładka książki, wskazywała na powieść fantasy. To nie znaczy, że nie lubię tego gatunku literackiego. Wręcz przeciwnie. Czytałam "Pamięć, Smutek i Cierń" Tada Williamsa, czytałam Andre Nortona, "Władcę Pierścieni" Tolkiena, a także rodzimego "Wiedźmina", ale chyba na jakiś czas mam fantasy dosyć. Dlatego z pewną nieufnością podchodziłam do "Korony...". Gdy jednak zorientowałam się, że fantastyka u Cherezińskiej jest jedynie dodatkiem do fascynującej opowieści o historii Polski, wsiąkłam w nią bez reszty. Elementy fantastyki dodają całej narracji kolorytu. Może zwierzęta herbowe ożywają zbyt często, a powinny jedynie w kluczowych momentach, ale to jedyny motyw, który może nieco drażnić. Uwznioślenie świętej Kingi poprzez obdarzenie ją nadprzyrodzonymi właściwościami wydaje się zabiegiem dość naturalnym. Zresztą to małżeństwo jest jednym z jasnych punktów w plejadzie krwistych postaci książąt piastowskich. Nie tylko zresztą piastowskich. Przed naszymi oczami przewijają się władcy i książęta państw ościennych: złoty król czeski Premysł Ottokar II i jego syn Wacław II, który jest przez autorkę, i pewnie słusznie, pokazany w świetle niezbyt korzystnym, jest i Mechtylda - wiedźma askańska, jeden z czarnych charakterów, a jednak na swój sposób ciekawy, i jej bracia Ottonowie.

Jednak bohaterami Cherezińskiej są głównie Piastowie. Na pierwszy plan wybijają się: interesujący ambitny Henryk IV Prawy (jakoś zupełnie inaczej go sobie dawniej wyobrażałam), rubaszny pomorski książę Mściwój, waleczny karzeł Władysław zwany Łokietkiem oraz Przemysł II - ten który po dwustu ponad latach odnowił polskie królestwo. Jesteśmy świadkami dojrzewania tego ostatniego do korony. Jak podkreśla autorka, doszedł do niej nie w wyniku krwawej walki, ale pokojowo, rozważnie, poprzez zawieranie właściwych sojuszy, ustępowanie, kiedy walka była bezskuteczna. Ale z pewnością zawdzięczał wiele swemu wujowi, który go wychował - Bolesławowi Pobożnemu oraz arcybiskupowi Jakubowi Śwince (to kolejna świetlana postać w tej opowieści).

Narracja każdego podrozdziału jest prowadzona z perspektywy innego bohatera, dzięki temu opowieść się nie nuży. Odsłaniają się kolejne elementy układanki, i podobnie jak Jakub Świnka odkrywa swoje pochodzenie, tak i my dowiadujemy się o faktach z przeszłości i po raz kolejny przekonujemy się, że przeszłość ma wpływ na teraźniejszość. Bo jak rozumieć także i to powiedzenie: "Nie daj Boże, zjazd piastowski", co brzmi jak znane powiedzenie: "Gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie"?

Jak pokonać klątwę rozbicia? Jak zapewnić sobie przychylność sąsiadów? Jak scalić w jedno królestwo oderwane dzielnice? Czy można pogodzić zwaśnione książęta? Okazuje się, że czasem mądrość polega na zawieraniu korzystnych mariaży, a czasem na dobrowolnym wyrzeczeniu się potomstwa, by nie pogłębić rozdrobnienia. A jeśli już o tym mowa, to trzeba przyznać, że życie erotyczne bohaterów powieści jest przedstawione w dość - powiedziałabym - męski sposób. Oj, nie byli świętymi ci nasi Piastowie, skoro godzili miłość do żony (bo i taka na szczęście się zdarzała mimo tego, że zwykle małżonkowie wcześniej się nie znali albo zaręczano dzieci czy nawet niemowlęta) z utrzymywaniem kochanek czy odwiedzaniem zamtuzów ( takich jak powieściowa "Zielona Grota"). Niestety, nie byli od tego ostatniego wolni także biskupi... Zdarzały się także wśród książąt piastowskich przypadki wyciągania mniszek z klasztoru i ich poślubianie. Mimo podejmowania i takich tematów proza Cherezińskiej jest szlachetniejsza niż choćby "Narrenturm" Sapkowskiego, który mnie wyjątkowo zniesmaczył skalą antyklerykalizmu do tego stopnia, że porzuciłam lekturę husyckiej trylogii i do niej już nie wrócę.

Wracając do Cherezińskiej, z przyjemnością będę śledzić dalsze dzieje Władysława Łokietka i innych Piastów w następnej powieści tej autorki "Niewidzialna korona", która również, jak słyszę, zbiera same pochlebne recenzje. Polecam tę książkę każdemu, kogo fascynuje polska historia, ale także tym, którzy lubią dobrze napisane powieści o dawnych czasach.

wtorek, 23 grudnia 2014

Wesołych Świąt!

Pogodnych, Zdrowych Świąt Bożego Narodzenia spędzonych w gronie bliskich osób.
Cieszmy się tym, co mamy.

wtorek, 12 sierpnia 2014

The Paradise vs. Mr Selfridge

"Wszystko dla pań" ("Au Bonheur des Dames") Emila Zoli to jedna z moich ulubionych książek. Czytałam ją wielokrotnie. Bohaterami tej powieści są Oktaw Mouret - właściciel sklepu z odzieżą i suknami oraz Denise Baudu - skromna pracownica działu konfekcji, którą on zatrudnia. Trzecim ważnym bohaterem jest ten właśnie ogromny wielobranżowy magazyn mody o nazwie "Wszystko dla Pań". Ambitny Oktaw Mouret odziedziczył ten sklep po swojej zmarłej żonie i pragnie uczynić go największym w Paryżu, dba o kontakty z wypływowymi osobami, otwiera co chwila nowe działy, rozszerza asortyment, zatrudniając jednocześnie całą rzeszę pracowników. Jednak warunki ich pracy wcale nie są łatwe, ekspedienci muszą pracować po kilkanaście godzin, część z nich mieszka w specjalnych pokoikach przy magazynie, pryncypał ustala surowe zasady zachowania. Rozwój dużego sklepu wpływa destrukcyjnie na małe sklepiki położone przy tej ulicy i w całej dzielnicy, ich właściciele nie są w stanie konkurować z ogromnym magazynem, który może oferować konkurencyjny towar po znacznie niższych cenach. Drobny okoliczny handel upada, Mouret ma się coraz lepiej, dba o reklamę, zabiega o przychylność dam, które są klientkami jego sklepu. Jego problemem jest jednak słabość do cichej skromnej Denise, która z jakichś powodów nie chce mu ulec....
Pokrótce tak wygląda fabuła powieści, mogłabym o niej mówić godzinami. To fantastyczna książka, pokazująca ówczesne społeczeństwo francuskie, zmiany, jakie zachodzą w handlu, bogacenie się jednych kosztem drugich. A przy tym te wspaniałe opisy dekoracji sklepowych, sposobów przyciągania klientów, których nie powstydziłyby się obecne supermarkety. No i, co ważne, jest tu ciekawie poprowadzony wątek miłosny. Tyle o powieści, ale teraz chciałabym skupić się na innej kwestii.

Nie powstała dotąd ekranizacja tej powieści (nie licząc dwóch produkcji z 1930 i 1943 roku, których zresztą nie widziałam), więc z tą większą radością przyjęłam wiadomość o serialu telewizyjnym "The Paradise" (polski tytuł "Wszystko dla pań" ) wyprodukowanym przez BBC. Ta telewizyjna stacja to jednak klasa sama w sobie, zwłaszcza jeśli chodzi o produkcję filmów kostiumowych. Zapowiadało się więc obiecująco. Według scenariusza, młoda i ambitna dziewczyna ze wsi przybywa do przeżywającego rozkwit gospodarczy Newcastle w nadziei, że wujek spełni dawno złożoną obietnicę i zatrudni ją w swoim sklepie bławatnym. Na miejscu Denise odkrywa jednak, że jest to niemożliwe. Sklep wuja stracił większość klienteli na rzecz pierwszego w Anglii domu towarowego otwartego naprzeciw. Wkrótce Denise zostaje tam zatrudniona i poznaje właściciela, Johna Moraya.
Przeniesienie akcji do Anglii nie przeszkadzało mi zbytnio, tym bardziej, że zdawałam się sprawę, że to serial wyprodukowany na rynek brytyjski. Zdjęcia do filmu powstały w Chester-le-Street, w północno-wschodniej Anglii, a główne role zagrali: Emun Elliott jako John Moray i Joanna Vanderham jako Denise Lovett. Serial zaczęłam oglądać z ogromnym zainteresowaniem i pełna nadziei. Jednak już od pierwszego odcinka przeżywałam coraz większą frustrację, widząc jak scenariusz rozchodzi się coraz bardziej z pierwowzorem książkowym. To uczucie towarzyszyło mi przez cały pierwszy sezon. Później już wiedziałam, że nie mogę patrzeć na tę produkcję jako na ekranizację mojej ulubionej powieści, lecz na historyjkę nieco jedynie wzorowaną na "Wszystko dla pań". Fabuła jest w sumie prosta, akcja toczy się przede wszystkim w dwóch miejscach: w sklepie i w posiadłości zaprzyjaźnionej z Johnem Morayem, Katherine. Zresztą sam sklep, który przecież miał być pierwszym magazynem mody na taką skalę, wydał mi się zbyt mały jak na to co sobie wyobrażałam czytając Zolę. Jest co prawda kilka wątków, które dadzą się oglądać, ale jednak one nie są w stanie poprawić ogólnie średniej oceny całości. Bardzo ciekawa wydawała mi się postać Katherine (w tej roli Elaine Cassidy, która otrzymała nominację do nagrody IFTA jako najlepsza aktorka drugoplanowa w telewizji), a potem lorda Glendenninga (Patrick Malahide), a także oczywiście Jonasa (David Hayman). Jednak nic nie zmieni faktu, że słowa z czołówki: "na podstawie powieści Emila Zoli" są tu dużym nadużyciem. Serial "Wszystko dla pań" miał dwa sezony i na tym poprzestano, prawdopodobnie nie miał on takiej oglądalności, by BBC opłacało się nakręcić trzecią serię.

Na szczęście odkryłam w tym samym czasie inną produkcję telewizyjną, tym razem to "Mr Selfridge" stacji ITV. 
Choć plakat zapowiadający serial mnie nie urzekł (pan Selfridge wygląda na nim jak jakiś magik w stylu Hudini`ego - tu prezentuję nieco inny plakat), jednak postanowiłam dać filmowi szansę. I muszę powiedzieć, że absolutnie nie pożałowałam, wręcz przeciwnie. Przede wszystkim tym razem, nauczona doświadczeniem, nie oczekiwałam cudów. Od pierwszej chwili wiedziałam, że nie jest to ekranizacja powieści Zoli, lecz historia amerykańskiego wizjonera Harry`ego Gordona Selfridge`a, który otwiera w Londynie na początku XX wieku ekskluzywny dom towarowy, który zmienia oblicze handlu detalicznego.
W głównej roli wystąpił amerykański aktor Jeremy Piven, jego żonę Rose zagrała aktorka australijska pochodzenia brytyjskiego Frances O'Connor. Ale oprócz perypetii tej pary jest tu dużo więcej interesujących bohaterów i wiele ciekawych wątków, przede wszystkim mój ulubiony trójkąt z uroczą Agnes Towler (gra ją Brytyjka Aisling Loftus), kelnerem Viktorem (Walijczyk Trystan Gravelle) oraz dekoratorem Henrim Leclairem (francuski aktor Grégory Fitoussi). Jak widać to film z międzynarodową obsadą. Wśród innych barwnych postaci, których wątki warto śledzić są: pan Grove i panna Mardle (ciekawie poprowadzono tę postać w drugiej serii), Lady Mae Loxley (Katherine Kelly) i jej małżonek (też interesujący drugi sezon), dziennikarz Frank Edwards (Samuel West) i ekspedientki z działu konfekcji czy brat Agnes - George. Jako honorowi goście sklepu pojawiają się ówcześni celebryci, jak np. podróźnik Ernest Shackleton, primabalerina Anna Pawłowa czy pisarz Arthur Conan Doyle. Nie zabrakło nawiązania do I wojny światowej, która wpłynęła na życie pracowników sklepu.
Serial mnie wciągnął i wiele rzeczy mi się w nim podobało, od czołówki z fantastyczną muzyką, po wnętrze i wygląd sklepu (właśnie coś takiego sobie wyobrażałam czytając powieść), po niezły poziom aktorstwa, kostiumów, scenografii i scenariusza oraz rozmach inscenizacyjny. Bez porównania z serialem "The Paradise", który na tym tle wypada dużo skromniej, nieco naiwnie i cukierkowo (zakończenie to sam lukier). Oczywiście nie jest tak, że filmowi ITV i scenarzystom nie mam nic do zarzucenia. Nie podobała mi się niekonsekwencja w prowadzeniu postaci Leclaire`a (inny jest w sezonie pierwszym a inny w drugim) oraz wątku jego i Agnes, z kolei u niej raziła mnie różnica między sezonem pierwszym, w którym pod koniec jawiła się jako bardzo pomysłowa i samodzielna dekoratorka, a w drugim sezonie jako trochę bezradna i pozbawiona dawnej inwencji. Domyślam się z czego to mogło wynikać, ale nic nie poradzę na to, że takie niekonsekwencje mnie rażą. Czytałam jakieś opinie widzów, że nie wszystkim podoba się sama tytułowa postać, że Henry Selfridge jest zbyt beztroski, a Piven za mocno w filmie szarżuje, ale ja nie mam do niego właściwie zastrzeżeń, on po prostu jest taki amerykański, w stylu "I`m fine", nawet jakby się waliło i paliło i jakby świat mu się zwalał na głowę, prawie zawsze zachowuje uśmiech i dobrą minę do złej gry. 
Wszystko w tym serialu jest na niezłym poziomie, akcja wciąga i łatwo przyzwyczaić się do postaci i znaleźć swój ulubiony wątek. Ale w sumie sukces "Mr Selfridge" mnie nie dziwi, skoro autorem scenariusza jest Andrew Davies, ten sam, który tworzył inne znakomite filmy i seriale: "Bleak House" (Samotnia), "Little Dorrit" (Mała Dorrit), "Żony i córki", "Dumę i uprzedzenie" (wersja z Colinem Firthem), "Emmę" (1996), "Rozważną i romantyczną" z 2008 r., "Opactwo Northanger" z 2007 r. Jednym słowem mój ulubiony scenarzysta filmów kostiumowych. Polecam więc z czystym sumieniem. Projekt powstał na podstawie książki "Shopping, Seduction and Mr. Selfridge" Lindy Woodhead.

Serial mnie urzekł. I chyba nie tylko mnie, gdyż po dwóch sezonach zapowiedziano trzeci.

sobota, 19 lipca 2014

"Shirley" Charlotte Bronte

"Shirley" to kolejna gruba książka z cyklu Bronteanów, tym razem jej autorką jest Charlotte Bronte. Pierwsze, na co zwraca się uwagę, otwierając tę powieść, to nieco mylący tytuł pierwszego rozdziału: "Z Księgi Kapłańskiej", tak jakby książka dotyczyła stanu kapłańskiego. Tymczasem to jedynie sam początek powieści, który pokazuje postaci, które nie są aż tak istotne dla całości utworu. Po drugie rzucają się w oczy jedne z pierwszych zdań książki: "Czy liczysz na sentymentalizm, poezję, rozmarzenie? Czy spodziewasz się płomiennych uczuć, ekscytacji i melodramatu? Ucisz swoje oczekiwania, sprowadź się na ziemię. Leży przed Tobą coś autentycznego, prozaicznego i namacalnego. Rzecz tak nieromantyczna jak poniedziałkowy poranek, gdy wszyscy posiadający miejsce pracy mają obowiązek powstać i do niego się udać".
Nie jest to całkiem prawda, gdyż jest w tej książce miejsce na miłosne rozterki, cierpienia, rozczarowania i szczęśliwe zakończenia. Po trzecie łatwo dostrzec, że powieść Charlotte Bronte silnie zainspirowała inną angielską pisarkę - Elizabeth Gaskell, autorkę powieści "Północ Południe" (North and South). Otóż Gaskell nie tylko wykorzystała nazwisko Caroline Helstone, by umieścić gniazdo rodzinne swojej bohaterki Margaret właśnie w miejscowości o nazwie Helstone, ale także, podobnie jak u Bronte, nazwisko Hall należy do szanowanego pastora, ojca Margaret. Gaskell zainspirował też bohater Bronte - Robert Moore, właściciel fabryki i napad na niego zdesperowanych robotników przypomina podobny atak na przędzalnię Johna Thorntona. Inspiracje są silnie wyczuwalne.


Jednak akcja powieści Bronte toczy się dużo wcześniej, w okresie wojen napoleońskich, kiedy to wojna spowodowała blokadę kontynentalną, co uniemożliwiło sprzedaż wyrobów angielskich za granicę. Blokada towarów wywołała w Wielkiej Brytanii duże trudności gospodarcze, których kulminacja nastąpiła w 1811 roku, doprowadziło to do bezrobocia, upadku fabryk i wystąpień luddystów. I z tymi trudnościami boryka się właśnie Robert Moore, który sprowadza nowe maszyny, które robotnikom wydają się ogromnym zagrożeniem, gdyż boją się z tego powodu zwolnień, bezrobocia i nędzy i robią wszystko, by zniszczyć te sprowadzane przez fabrykanta wynalazki. Moore jest bezwzględny, odpiera siłą wszelkie ataki, dla niego liczy się tylko utrzymanie jego fabryki, boi się upadku i bankructwa. Dlatego, by ratować swoją sytuację, mimo sentymentu do nieśmiałej, wrażliwej, pełnej współczucia dla innych ale zależnej finansowo od swego wuja pastora sieroty Caroline Helstone, postanawia poślubić dumną i bogatą dziedziczkę Shirley Keeldar. W pierwszej części książki bohaterką jest właśnie Caroline Helstone, którą stopniowo poznajemy i widzimy, jakie uczucia wiążą ją z właścicielem fabryki, poznajemy jej pozycję społeczną, wczuwamy się w jej rozterki i widzimy jak pokornie godzi się z losem, później jednak punkt ciężkości przesuwa się w kierunku Shirley, która mimo różnicy charakterów staje się przyjaciółką Caroline. To ona właśnie - tytułowa bohaterka - staje się wówczas centrum zainteresowania autorki i czytelnika.

Ciekawe są postacie drugoplanowe, plastycznie opisani są pastorzy, tak bardzo różnią się między sobą, nie tylko fizycznie, ale także charakterologicznie. Ciekawe są także postacie samotnych, starszych kobiet opisywanych w powieści. To z nimi nawiązuje znajomość Caroline, podejrzewając zresztą, że i ją czeka w życiu samotność, gdyż nie ma odpowiedniego posagu, który mógłby skusić jakiegoś wielbiciela. Te kobiety, które można bardziej polubić w tej powieści niż mężczyzn to panna Mann, panna Ainley, Hortensja Moore i oczywiście pani Pryor.

Dalsza część recenzji zawiera spoilery, więc z góry uprzedzam tych, którzy powieści jeszcze nie czytali.

Powieść jest bardzo nierówna. Przede wszystkim, wydaje się, że zakończy się z chwilą choroby Caroline, wszystko dąży ku smutnemu zakończeniu, wydaje się, że nie ma już odwrotu, jednak nagle niczym deus ex machina następuje nagłe ozdrowienie i cudowne odnalezienie nieznanej wcześniej matki dziewczyny, którą okazuje się pani Pryor. Ten przeskok wydaje się zbyt gwałtowny i nierealny. Nagle też pojawiają się nowe postaci kluczowe dla opowieści, w tym przede wszystkim guwerner Louis Moore, brat Roberta. Wyraźne jest tu pęknięcie powieści. Kolejny deus ex machina to sprawa z ugryzieniem Shirley przez wściekłego psa. Jeśli naprawdę pies był wściekły, a wiele na to wskazuje, to ona nie miała prawa przeżyć. Czy chodziło o to, by przewartościowała swoje życie pod wpływem zagrożenia? By spisała testament? By podjęła najważniejszą decyzję w życiu? Czy to po prostu echo autentycznych wydarzeń z życia rodziny Bronte? Dziwne jest też zachowanie Roberta Moore`a, który znika na wiele miesięcy. Rozumiem, że przeżywa rozczarowanie i odreagowuje swoją nietrafioną decyzję i propozycję, która spotkała się z odmową Shirley, ale on nie interesuje się wcale chorą Caroline. nawet nie wie, że była o krok od śmierci. Czy tak zachowuje się człowiek, który kocha? Jakże zupełnie inaczej zachowuje się Caroline, gdy to Robert jest chory i cierpiący, ona pokonuje trudności, by się z nim zobaczyć. To zresztą jedna z najsympatyczniejszych i uroczych scen tej powieści.

Jak wspomniałam powieść jest nierówna, czytało mi się ją chyba najgorzej spośród wszystkich świeżo przetłumaczonych na język polski dzieł Bronte, gdyż po lekturze 25 rozdziału (to ok. 3/4 powieści) miałam ochotę resztę przekartkować. Jednak są fragmenty, sceny, którymi można się rozsmakowywać, opisane plastycznie i z nerwem. cały początek powieści czyta się wyśmienicie, ciekawy jest wątek z Doliną Hollow, sprawą fabryki i robotników, urocze są te nieliczne sceny z udziałem Roberta Moore`a i Caroline Helstone, ze smutkiem śledzimy rozterki ubogiej dziewczyny, która zastanawia się co zrobić ze swoim życiem. Ale powieść z chwilą wyzdrowienia Caroline i porzucenia wątku tej pary i skierowania uwagi na Shirley, Louisa Moore`a i państwa Yorke wydaje się dłużyć. Jakoś nie mogłam wczuć się w uczucia tej drugiej pary bohaterów. Bo dla mnie to właśnie Robert Moore i Caroline Helstone w tej powieści byli najciekawszymi postaciami i żałowałam, że oboje zniknęli gdzieś w środku książki, zwłaszcza przystojny i intrygujący fabrykant. Tak jakby dla autorki nagle zupełnie ktoś innny w tej powieści stał się ważny. I jeszcze jedna uwaga, samo zakończenie wydaje się trochę zbyt słodkie, zwłaszcza jeśli chodzi o przekreślenie barier społecznych w związku Shirley i Louisa.

wtorek, 1 lipca 2014

"Lokatorka Wildfell Hall" Anne Bronte

Przede wszystkim to dość gruba książka. Przeczytałabym ją jednak szybko, gdyby nie to, że lekturę przerywały mi inne zajęcia. Ale zaczął się urlop, więc w jeden dzień nadgoniłam zaległości. Śledząc fabułę tej książki Anne Bronte, miałam w pamięci ekranizację zatytułowaną "Tajemnica domu na wzgórzu" i postaci głównych bohaterów, których zagrali: Tara Fitzgerald jako Helen, Toby Stephens jako Markham i Rupert Graves jako Arthur Huntingdon. To ich twarze widziałam w czasie lektury powieści. Początek to prawie sielski obraz życia na wsi, potem książka przeradza się w dramat rodzinny. Otóż w starym opuszczonym dworze pojawia się tajemnnicza kobieta z dzieckiem, która wzbudza zainteresowanie okolicznych mieszkańców dworów. Helen Graham stara się nie stronić całkowicie od innych ludzi, jednak jej zachowanie pełne dystansu i nieufności wzbudza podejrzenia i plotki. Nie zrażony tym młody sąsiad Markham nawiązuje z nią znajomość, która przekształca się w rodzaj przyjaźni. Jednak i do niego docierają plotki. W końcu zaczyna podejrzewać, że kobietę łączy coś z właścicielem dworu, w którym mieszka. Kiedy Helen widzi, że może stracić szacunek Markhama, daje mu swój pamiętnik, w którym opisuje swoją historię.


Tutaj następuje obszerna część powieści, która w istocie jest historią młodej naiwnej dziewczyny, która nie zważając na niepokojące sygnały wychodzi za mąż za człowieka, który okazuje się kimś zupełnie innym niż wcześniej sądziła. Młodego lekkomyślnego, szukającego tylko przyjemności małżonka szybko nudzi spokojne życie u boku żony, wkrótce wraca do kawalerskich przyzwyczajeń, w tym do wesołych biesiad z przyjaciółmi i do alkoholu. Z początku Helen z pokorą znosi rozłąkę z mężem, który wyjeżdża na całe miesiące do Londynu, a jak wraca jest znużony i rozdrażniony. Albo też zaprasza swoich przyjaciół do domu, na wspólną zabawę. Ona nie przestaje go kochać, wydaje się jej, że z czasem wszystko się zmieni. Muszą jednak upłynąć lata, by zrozumiała, że takie życie i znoszenie ciągłych upokorzeń nie ma już sensu, jest też niebezpieczne dla ich wspólnego synka, który wychowany w takiej atmosferze może pójść kiedyś w ślady ojca.

Przede wszystkim nie mogłam zrozumieć jak dźentelmani (bo nie tylko sam Arthur, ale także jego kompani) mogli tak traktować kobiety - swoje żony. Drwili, poniżali, uciekali się nawet do przemocy, traktowali jak swoją własność, podobnie jak ich finanse, które do małżeństwa kobiety wnosiły. A one powodowane dumą, wstydem lub obawą nie chciały się innym skarżyć. W praktyce mąż był panem i władcą takiej nieszczęśliwej kobiety. Uzależnienie finansowe z pewnością utrudniało podejmowanie drastycznych środków by uwolnić się od męża, bo i jak miały same się utrzymać? Trzeba było mieć możnych protektorów, opiekunów, ale to i tak zawsze groziło skandalem. Mimo to nie wiem jak Helen mogła znosić pojenie synka alkoholem przez ojca, sam ten fakt skłoniłby mnie do ucieczki. Ale główna bohaterka nie jest bezwolną rośliną, nie znosi ze spokojem wybryków męża, stara się go sprowadzić na dobrą drogę, stosuje perswazje czy jakieś elementy obrony, choćby w postaci zamykania drzwi do sypialni. W końcu doprowadzona do ostateczności zachowaniem męża decyduje się na ucieczkę, zabierając ze sobą kilkuletniego syna i korzystając z pomocy brata. Jednak miejsce jej pobytu musi być owiane tajemnicą, obawia się bowiem, że mąż będzie chciał odebrać jej dziecko.

To wołanie o samostanowienie kobiet i równe prawa z mężczyznami wiele ma wspólnego z "Dziwnymi losami Jane Eyre" i całą twórczością sióstr Bronte. Jeśli taka była rzeczywistość ówczesnej Anglii, powieść musiała budzić emocje. Nic dziwnego, że siostry publikowały pod męskimi pseudonimami. Opisując zachowanie Arthura Huntingdona, autorka musiała mieć jakieś doświadczenia osobiste. I jednak (wbrew sugestiom Eryka Ostrowskiego, autora książki "Charlotte Bronte i jej siostry spiące", który przygotowuje nową książkę o Branwellu) skłaniam się ku myśli, że wzorem do tej postaci w jakimś stopniu był właśnie jej brat Branwell. W odniesieniu do dalszej części powieści, nie bardzo wierzę w poprawę kogoś takiego jak Hattersley. Człowiek, który tak jak on odnosił się do żony, nie mógł się tak łatwo zmienić. Ale rozumiem moralizatorski przekaz autorki - według niej poprawa jest zawsze możliwa. Ten ton moralizatorski jest zresztą wciąż obecny w powieści, to wiara pomaga przetrwać Helen i to ona uchroni ją przed grzechem i upadkiem.

Główne postaci tej powieści są wyraziste, każda z nich jest plastycznie opisana, pełna emocji. Słyszałam, że niektórym cztelnikom dłuży się pierwsza częśc książki. Mnie przeciwnie - rozkoszowałam się tym niespiesznym rytmem i stopniowym zbliżaniem się do siebie Helen i Markhama, i nie chciałam, by szybko to uległo zmianie. Przyżnaję jednak, że część druga jest dynamiczniejsza, a sama historia wciąga. Cieszę się, że ta książka została wreszcie przetłumaczona na język polski, bo warto poznać całą twórczość sióstr Bronte.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Agnes Grey

Lektura książki Eryka Ostrowskiego "Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" skłoniła mnie do przeczytania tych powieści opublikowanych pod szyldem Bronte (wcześniej braci Bell), które niedawno zostały po raz pierwszy przetłumaczone na język polski i wydane przez Wydawnictwo MG. Postanowiłam zapoznać się bliżej z tymi książkami z dwóch powodów: po pierwsze dlatego że ich wcześniej nie znałam, po drugie, żeby zweryfikować tezy Ostrowskiego o tym, że wszystkie właściwie powieści wyszły spod pióra Charlotte.

Pierwszą z nich jest "Agnes Grey" - powieść uważana za dzieło najmłodszej z sióstr - Anne Bronte. To że akcja tej książki oparta jest na losach guwernantki niewiele mówi o autorstwie powieści, gdyż wszystkie siostry parały się tym zajęciem. Także styl "Agnes Grey" nie odbiega od stylu Charlotte, jedyną różnicą jest dość spokojny bieg narracji, brak elementów sensacji, tajemniczości, nie ma tu żadnej zagadki, podobnej do tej z "Dziwnych losów Jane Eyre", bohaterowie nie są niezwykłymi postaciami, choć nie da się ukryć, że grubszą i ostrą kreską rysuje autorka chlebodawców swojej bohaterki. Nic w tym dziwnego, doświadczenia sióstr Bronte związane z pracą zarobkową jako opiekunek i wychowawczyń młodych panien, połączone z obcowaniem w nieprzyjaznym środowisku znacznie lepiej sytuowanych ludzi, nie były zbyt dobre. Także i tu nie brakuje opisów problemów, z jakimi boryka się młoda, niedoświadczona kobieta, która musi stawić czoła zarówno zepsutym krnąbrnym dzieciom, jak i pannicom oraz ich apodyktycznym rodzicom, którzy dzieciom pozwalają prawie na wszystko, a potem mają pretensje do opiekunek. Można się zastanawiać nad metodami wychowawczymi i właściwym podejściem guwernantki, ale nie sposób bagatelizować kwestii jej pozycji społecznej i podległości wobec tych, którym zawdzięczały zarobki. Niewdzięczna to rola.

Jak wspomniałam akcja powieści jest nieśpieszna, wątek miłosny spokojny, bez szaleństw, bez namiętności obecnej w innych powieściach sióstr Bronte. Jeśli to Charlotte pisała tę powieść, to jak sądzę dobrze oddała charakter swojej młodszej siotry, która z nich wszystkich była najspokojniejsza, cechowało ją bierne podejście do życia i religijność. Anna godziła się ze swoim losem i była pokorna wobec tego co ją w życiu spotykało. Podobnie jak bohaterka powieści - Agnes Grey. Co nie znaczy, że nie miała swoich skrytych marzeń, o których jednak mówi czytelnikowi, opisując swoje uczucia do pana Westona. Prawdę mówiąc, czytając tę książkę miałam skojarzenia z Jane Austen i choćby jej "Perswazjami". Zwłaszcza, jeśli chodzi o wątek miłosny.

Książkę czytałam z przyjemnością, rozkoszując się tym niespiesznym rytmem, smakując wiktoriański styl pisarki i czekając na rozwiązanie akcji. Kogoś kto szuka sensacji, zwrotów akcji, wichrów namiętności, "Agnes Grey" być może znuży, ale ja przy tej książce odpoczęłam.