środa, 29 lipca 2009

W stronę Pysznej

Czy pamiętasz? Małe schronisko w Dolinie Zuberskiej tak bardzo przypominało dawną Pyszną... Ile minęło lat? Trzydzieści, czterdzieści... Serce, przewodnik po przeszłości i nieomylny kompas wspomnień, prowadzi w stronę Pysznej, na stare ślady nart, na trasy zimowych "wyryp" po Tatrach Zachodnich.
Ani to kronika, ani dokument, ani też księga poświęcona pamięci Józefa Oppenheima, świetnego narciarza i taternika, wieloletniego kierownika Pogotowia Ratunkowego.[..] Jest to próba wykorzystania cudownej mocy wspomnień: wskrzeszenia zmarłych i zgromadzenia rozproszonych, odtworzenia dawnych emocji i nastrojów. Pierwsi narciarze i ratownicy, którym przewodził Zaruski, głośne wyprawy Pogotowia i huczne "wyrypy", turyści, wspinacze i górale-przewodnicy - oto ładunek wspomnień wybranych z trzydziestu zakopiańskich lat.


Książkę Stanisława Zielińskiego "W stronę Pysznej" kupiłam kilka ładnych lat temu, w okresie silnej fascynacji Tatrami. Ale teraz do niej wróciłam, bo właśnie ukazało się nowe wydanie w pięknej szacie edytorskiej wydawnictwa Zysk i Ska, z cyklu: "Naokoło świata" (z tej samej serii kupiłam niedawno "Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów" Ossendowskiego). Ja mam stare wydanie, jeszcze z 1987 r. i ten właśnie egzemplarz ponownie teraz przeczytałam.
Książka to ciekawa, o czasach przedwojennych, pisana z dużym sentymentem do przeszłości, początków taternictwa i pionierów turystyki - ludzi gór. Pierwsza część mówi głównie o pierwszych tatrzańskich narciarzach i spontanicznych "wyrypach" (tj. zimowych wyprawach w Tatry na deskach - często były to wielogodzinne, długie przejścia na nartach szeregu szczytów i przełęczy), autor cytuje liczne anegdotki i zabawne wydarzenia, w których uczestniczyła grupka zapaleńców (łącznie ze spotkaniami z "misiami"), opowiada o pierwszych schroniskach, a także o tych już nie istniejących (jak słynna chata w Dolinie Pysznej). Opowiada także o tym, jak pogoda w górach bywała zmienna, mówi o śniegu, którego odmian jest niemało i płynących z tego zagrożeniach. Potem skupia się na powstaniu Pogotowia Górskiego, wspomina ludzi, którzy go ochotniczo tworzyli. Mówi o działalności pogotowia, pierwszych wyprawach ratowniczych i poszukiwawczych, które często błądziły po omacku wobec skąpych informacji osób zgłaszających zawiadomienie o wypadku i jego miejscu zdarzenia. Mówi wreszcie o ofiarach, zarówno wśród taterników (nie mogło zabraknąć wśród nich tak znanych postaci, jak kompozytor Mieczysław Karłowicz - Kościelec, Stanisław Bronikowski, malarz Mieczysław Szczuka czy siostry Skotnicówny - Zamarła Turnia), wśród przewodników (np. Klimek Bachleda) a przede wszystkich wśród niefrasobliwych turystów (zwłaszcza w okolicach Giewontu). Cytuje także przypadki, o których wzmianki można było przeczytać w znanych świetnie każdemu turyście przewodnikach Józefa Nyki, a także te dość tajemnicze, niewiadomo czym spowodowane, nierozwiązane do końca do dziś.
A wszystko to o czasach, kiedy turystyka w Tatrach dopiero się zaczynała, sprzęt zarówno narciarski, jak i turystyczny był dość prosty, ale zapał w ludziach był za to ogromny.
Jednak to książka powstała z myślą o Józefie Oppenheimie, "wesołym kompanie, rzetelnym towarzyszu wypraw, dobrym człowieku [..] który przyjechał z wycieczką studencką i został w Zakopanem na stałe" i który przez 25 lat kierował Pogotowiem Tatrzańskim, a także o czasach, które odeszły na zawsze...
Autor ze smutkiem konstatuje, że o tak ważnym dla Tatr człowieku po wojnie się zapomniało, a z pewnością zasłużył na to, by pochować go na starym cmentarzu w Zakopanem (warto wspomnieć, że Oppenheim zginął zamordowany w 1946 r., a sprawcy są nieznani).
"Był romantykiem w głębi duszy i optymistą i wierzył, że ludzie nie są źli, wierzył, że słabszego nie należy bić. W dużo obłędnych rzeczy wierzył…” pisał o nim Rafał Malczewski.
Niech za podsumowanie tej notki służą ostatnie słowa książki Zielińskiego: "Czy pamiętasz? Trzeba pogodzić się z faktem, że coraz mniej ludzi może odpowiedzieć: tak, pamiętam. Ale to jeszcze nie powód, żeby z uporem zapominać wszystko i wszystkich".
Dodam jeszcze, że znalazłam informację, że grób Oppenheima jest remontowany, a w Zakopanem w ostatnich latach odbywają się zawody w ski-alpinizmie jego imienia. Może więc nie jest aż tak źle...
Książkę miłośnikom Tatr bardzo polecam. Mam zamiar kupić sobie nowe wydanie, ze względu na jakość wydania i oprawę graficzną.
Warto wspomnieć, że pierwsze wydanie tej publikacji miało wymienioną jako współautorkę wspominaną często w książce Rudą czyli Wandę Gentil-Tippenhauer - wieloletnią towarzyszkę Oppenheima.

1. Na górze okładka nowego wydania książki. Zysk i Ska, 2008
2. Niżej okładka wydania IV. Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, 1987
3. Zdjęcie Józefa Oppenheima ze strony TOPR.

Soyka nie tylko akustyczny

Bardzo rzadko chodzę na muzyczne koncerty. Stanisław Soyka jest wyjątkiem. Na jego koncertach byłam trzykrotnie i każdy z nich wspominam z ogromną przyjemnością, bo na koncertach jest świetny i tworzy na scenie niesamowity nastrój. Na szczęście koncertuje często.

Jego muzykę znam od bardzo dawna. Jest ze mną od dawna.
Na początku lat 90. odkryłam płytę "Acoustic", która stała się dla mnie, osobiście, bardzo ważna. Pierwsza miłość, góry i ta muzyka - może nietypowa jak na tak romantyczną chwilę, bo dla mnie ta płyta jest właściwie nieco melancholijna, albo tak ją odbieram - jako pogodny smutek. Coś się skończyło, coś się zaczęło...

Wszystkie utwory na tej płycie są mi bliskie, ale chyba najbliższe jest otwierające płytę "One Hundred Years" - mogłabym tej piosenki słuchać godzinami, co prawda to cover (kompozycja Krzysztofa Komedy), ale jak świetnie, jak rewelacyjnie zaaranżowany, zagrany i zaśpiewany! Lepszy od oryginału! Szczególnie ważne były dla mnie na tej płycie także wykonywane już po polsku: "Tak jak w kinie" i "Cud niepamięci". Ale tak naprawdę kocham całą tę płytę. "Play it Again", "All About You", "Hard to Part", "I Never Felt This Way Before", "Railway Hotel", "No Place for Poetry"...
Nastrój, fortepian, śpiew. Feeling. W dodatku mam słabość do jazzu, więc na "Acoustic" jest wszystko to, co lubię. Dla mnie rewelacja.

W 1995 roku wyszła kolejna płyta, w której się zasłuchiwałam - "Soyka - Sonety - Shakespeare". Tłumaczenia szekspirowskich tekstów autorstwa Macieja Słomczyńskiego i Stanisława Barańczaka, świetne kompozycje Soyki, duża kultura wykonania - na koncertach było jeszcze lepiej.

Podobnie było z "Tryptykiem rzymskim" (płycie, wydanej w 2003 roku, zawierającej kompozycje muzyczne do poematu papieża Jana Pawła II) - tym razem koncert, na którym mogłam posłuchać Soyki na żywo, odbył się w pięknym kościele o architekturze nawiązującej do stylu gotyckiego, w którym muzyka i wiersze papieża brzmiały rewelacyjnie. Warto przypomnieć, że Stanisław Soyka miał okazję wykonać fragmenty tego utworu w Rzymie w obecności samego autora.

Rok później ukazała się kolejna płyta "Soyka Sings Love Songs", tym razem zawierała covery znanych piosenek. Były wśród nich bardzo interesujące wersje standardów jazzowych, takich jak "Fly Me to the Moon", "You Are So Beautiful" czy "My Funny Valentine", jak i przebojów Roxy Music, Depeche Mode ("Somebody"), Phila Collinsa, Chrisa Isaaca, Radiohead ("No suprises" - bardzo dobre klimatyczne wykonanie!), a w końcu Czesława Niemena "Wiem, że nie wrócisz" i Marka Grechuty "Odkąd jesteś" (dwie ostatnie naprawdę świetne!). Zaskoczyła mnie nieco aranżacja utworu, który bardzo lubię, czyli "Avalon", ale po dwóch przesłuchaniach już wiedziałam, że wersja Soyki jest bardzo interesująca.

Mogłabym mówić o wielu innych płytach i wielu innych piosenkach, które bardzo lubię ("Tolerancja", "Życie to krótki sen", "Są na tym świecie rzeczy", "Kiedy jesteś taka bliska"...), ale wspomnę jeszcze tylko o dwóch coverach, które moim zdaniem są ciekawsze od oryginału. Mówię tu o "Uciekaj moje serce" (piosenka Seweryna Krajewskiego, która w wykonaniu Soyki nabiera zupełnie innego wymiaru) oraz zupełnie rewelacyjnie wykonanym na koncercie utworze "Czas nas uczy pogody". Zdaję sobie sprawę, że minęło trochę lat, odkąd usłyszałam tę piosenkę po raz pierwszy w wykonaniu Grażyny Łobaszewskiej, ale dopiero interpretacja Soyki sprawiła, że naprawdę zrozumiałam słowa i jej przesłanie.

Stanisław Soyka to ewenement na naszej scenie muzycznej, podąża własną drogą, ma niesamowitą wrażliwość muzyczną, jest świetny na żywo (zwłaszcza jak jest w dobrej formie), buduje na scenie niezapomniany nastrój. Podejmuje się różnych ciekawych wyzwań, interpretuje wokalnie poezję (angielską i polską), kolędy i pieśni wielkopostne, nie stroni od interesujących duetów: z Nickiem Cavem (świetnie wykonane dwa utwory "Into My Arms" i "Weeping Song"), z Markiem Torzewskim, z Grzegorzem Turnauem, z Reni Jusis, a nawet sprzed lat z Anną Jantar. Warto też wspomnieć o jego flirtach z reggae i hip hopem, a przecież nie powiedział w muzyce ostatniego słowa.

W 2008 roku wydał szesnastopłytowy box "Rocznik 59" z niemal kompletną dyskografią, podsumowujący jego dotychczasową, trzydziestoletnią karierę muzyczną. Zawiera on wszystkie jego albumy studyjne. Z wyjątkiem jazzowych. A szkoda. Mam nadzieję, że i na te płyty przyjdzie jeszcze pora, bo bardzo lubię jazzowego Soykę i trochę tęsknię za repertuarem spod znaku "Acoustic".

Z wielką nadzieją oczekuję 2 października, gdyż właśnie tego dnia ma się ukazać jego nowy album muzyczny pt. "Studio Wąchock" (bo właśnie w studio w Wąchocku jest nagrywana ta płyta).
Tymczasem od kilku tygodni znowu słucham płyt Stanisława Soyki i nie mogę się od nich oderwać.I marzę o tym, by ponownie wybrać się na koncert...

Stormy sky outside my window
And the only thing I really need is you
And this little melody

Play it again
Play it one more time
Play it again
The pain is insane
but I do not mined

niedziela, 19 lipca 2009

Oświadczyny księcia

Jak można zrezygnować z życiowej szansy? Uciec tuż przed spodziewanymi oświadczynami księcia? I to w dodatku młodego, przystojnego i bogatego? Rodzicom Phoebe nie mieściło się to w głowie. Ubolewali, że ich niezależna duchem córka odbiega od ideału debiutantki. Wiedzieli, że woli ona spędzać czas w stajni niż w salonach, a jej ulubionym strojem jest kostium do konnej jazdy, nie zaś suknia balowa i że mówi to, co myśli. Nie wiedzieli natomiast, że Phoebe miała już okazję poznać Sylvestra Rayne'a, księcia Salforda, i uznała, że jest nieznośnie arogancki oraz wyniosły. Mało tego, uczyniła z niego głównego bohatera napisanej przez siebie powieści, ukazującej angielską socjetę w krzywym zwierciadle. I w dodatku książka wkrótce miała się ukazać.
Książka Georgette Heyer "Oświadczyny księcia" (w oryg. "Sylvester") powtarza nieco schemat "Dumy i Uprzedzenia" Jane Austen. On jest dumnym arystokratą, jednym z najzamożniejszych ludzi w Anglii, ona jest od początku uprzedzona do niego. A jednak oboje muszą zweryfikować zdanie na swój temat, zwalczyć swoją dumę i uprzedzenia, aż w końcu dochodzą do wniosku, że są dla siebie stworzeni, tym bardziej, że oboje kochają konie (zabawna jest scena w gospodzie, gdy książę musi się nimi zajmować).
Powieść Georgette Heyer jest pogodna, pełna humoru, a dialogi dowcipne. Jest tu kilka barwnie opisanych postaci, np. sir Nugent, modniś, bratowa Sylvestra, lady Rayne, przyjaciel Phoebe, bezpośredni i szczery Tom czy wreszcie bratanek księcia, Edmund. Sam Sylvester jest tak opisany, że pomimo mało znaczących wad trudno go nie lubić.
Oczywiście można się zastanawiać, co jest zgodne z realiami epoki, a co nie. Ile mógł znieść Sylvester, książę Salford, a na co mogła sobie pozwolić młoda niezamężna panienka. Konwencja jest więc nieco umowna. Książę zaiste jest pełen dobrej woli i cierpliwy i ma duże poczucie humoru. Zwłaszcza, że Phoebe jeszcze dobrze go nie znając, karykaturalnie sportretowała go w napisanej przez siebie powieści, która szybko została spopularyzowana w towarzystwie, które nie omieszkało porównywać bohaterów z realnymi osobami.
Jednak wszystko kończy się dobrze, a młoda panna i książę mimo skandalu dochodzą do szczęśliwego porozumienia, a swatający ich, z początku bezskutecznie, mogą na końcu poczuć się usatysfakcjonowani.
W przedmowie do powieści Joan Wolf mówi, że "Oświadczyny księcia" to "Duma i Uprzedzenie" w ujęciu Georgette Heyer, a i ja tę książkę miłośnikom Jane Austen bardzo polecam.

P.S. W Anglii ukazał się audiobook "Sylvester" czytany przez brytyjskiego aktora - znanego z roli Johna Thorntona w "North and South" - Richarda Armitage`a.

piątek, 17 lipca 2009

Endurance: Antarktyczna wyprawa Shackletona

To barwna opowieść o legendarnej już wyprawie antarktycznej pod dowództwem Ernesta Shackletona. Gdy Amundsen w 1911 roku i zaraz po nim Scott zdobyli biegun południowy, ich rywal sir Ernest Shackleton wyruszył w 1914 roku w „ostatnią wielką podróż na ziemi” – by przebyć od jednego do drugiego brzegu Antarktydę. Popłynął z 27 towarzyszami na statku ENDURANCE, ale rejs zakończył się katastrofą, gdy statek został uwięziony, a po przeszło pół roku – zmiażdżony w lodowym paku Morza Wedella, rzucając załogę na desperacką wojnę o przeżycie. Ich ucieczka z „piekła” – wielomiesięczne dryfowanie na krach, wycieńczająca podróż szalupami na Wyspę Słoniową, 800 milowa eskapada ratunkowa na 7-metrowej łodzi na wyspę Georgia Południowa po rozszalałym Atlantyku, nieprzerwana 36-godzinna przeprawa przez góry i lodowce na drugi brzeg Georgii – jest jedną z najwspanialszych pionierskich historii.
Ta podróż statkiem Endurance miała być zaledwie początkiem wielkiej wyprawy antarktycznej. Okazało się, że 27 marynarzy, badaczy i naukowców musiało stoczyć dwuletnią walkę o życie w lodach okołobiegunowych, mieszkać na niewielkim, dryfującym, uwięzionym w lodowym paku statku, obozować na krze, a w końcu na Wyspie Słoniowej, a czterech z nich musiało pokonać siedmiometrową łodzią drogę niespokojnym oceanem, by przynieść ratunek sobie i pozostałym na wyspie towarzyszom. To fascynująca opowieść o niesamowitym dowódcy - pechowcu Erneście Shackletonie, któremu nie udała się kolejna wyprawa na Antarktydę, a który jednak utrzymał całą swoją załogę przy życiu, mimo wszelkich trudów, ciężkich warunków życia, musiał zadbać nie tylko o ich stan fizyczny, ale także o ich stan psychiczny, by nie poddali się, wpadając w zagrażającą śmiercią wszechogarniającą apatię.
Wśród 27-osobowej załogi były różne osobowości, jedni byli dzielni i pełni energii, inni trudni do zniesienia, konfliktowi lub apatyczni. Oni wszyscy byli zmuszeni znosić się 24 godziny na dobę i współdziałać. Wyczuwający nastroje dowódca potrafił ich wszystkich połączyć, utrzymać dyscyplinę i doprowadzić do szczęśliwego zakończenia.
Autorka - Caroline Alexander opisuje, w jaki sposób podróżnicy urządzili się na małym statku, by przetrwać długie miesiące uwięzienia w lodowym paku, jak urozmaicali sobie monotonne dni, jak musieli ratować się ucieczką ze ściśniętego przez lody okrętu, jak podróżowali poprzez lodową krę, jak musieli rezygnować z rzeczy osobistych, żeby zmniejszyć ciężar i co udało im się ocalić, jak płynęli łodziami w bardzo trudnych warunkach, ledwie ostatkiem sił docierając do niegościnnej, wietrznej Wyspy Słoniowej, jak urządali kolejne obozy, jak nocowali leżąc niemal w wodzie z roztopionego lodu. Jak w końcu czterech z nich postanowiło zaryzykować i popłynąć łodzią poprzez ogromne sztormy i burze, by dotrzeć do ludzi i znaleźć pomoc. Tytaniczna, nadludzka niemal praca i wytrzymałość w walce o przetrwanie.
Relację obrazują piękne zdjęcia towarzyszącego wyprawie fotografa i one same w sobie są fascynujące, a niesamowite jest to, że udało się je zachować (w tym ciężkie płyty!), podobnie jak dzienniki członków tej ekspedycji.

Tytułem uzupełnienia:
Po pochłonięciu z zainteresowaniem książki Caroline Alexander nabrałam ochoty na przeczytanie innej relacji o dziejach tej dramatycznej ekspedycji Shackletona. W bibliotece odnalazłam na półce "Wyprawę Endurance" pióra Aldreda Lansinga.Mogę więc porównać obie te książki. Z czystym sumieniem stwierdzam, że niejako się uzupełniają. Powiedziałabym, że Caroline Alexander nie waha się wspominać o pewnych problemach, związanych z odmiennymi charakterami uczestników wyprawy, może trochę więcej mówi o nich samych, o nie zawsze miłych cechach charakteru, które ujawniały się w tych trudnych warunkach (swoistym kuriozum jest postać dziwaka - Orde-Leesa, co wynika z lektury obu wersji). Autorka pięknie opisuje to, jak urządzili sobie życie na statku w czasie jego uwięzienia w lodach paku, jak organizowali sobie czas. Natomiast Lansing wspomina o pewnych szczegółach, których zabrakło w książce Alexander - m.in. rozwinął nieco temat psów (jeden z najsmutniejszych w tej opowieści wątków). Książce Caroline Alexander towarzyszy nieco więcej zdjęć Franka Hurleya.
Jednak obie relacje z czystym sumieniem polecam.

niedziela, 12 lipca 2009

Rowerem do Indii

Spontaniczny wypad rowerem do Indii przez Ukrainę, Turcję, Iran, Pakistan – bez drobiazgowych planów, przygotowań, wiedzy i środków finansowych – stał się podstawą do odmalowania krajów Bliskiego (i dalszego) Wschodu z perspektywy przemierzającego je samotnie rowerzysty. Relacja – poprzez spojrzenie na życie napotykanych po drodze zwykłych ludzi – rewiduje utarte przez media poglądy na temat krajów muzułmańskich i otwiera oczy na współczesne Indie. Trudne do uchwycenia skądinąd niż z roweru obrazy przedstawiają życie codzienne mało uczęszczanych, nieznanych miejsc, a także przeraźliwie ogromnych i ruchliwych metropolii. Książka jest jednocześnie zapisem osobistych przeżyć i codziennych zmagań z rzeczywistością, pokazuje, czym jest ambicja w obliczu potęgi natury i ludzkich słabości.
Po przeczytaniu książek Kingi Choszcz, napisanych ładnie i barwnym stylem, postanowiłam przeczytać kolejną opowieść drogi, tym razem napisaną przez mężczyznę. I to widać. Język jest zupełnie inny, relacja jest dość sucha, autor mówi o wszystkich uciążliwościach obcowania z tubylcami, a także nie szczędzi obrazów, w których widać, że podróż rowerem przez Pakistan, Indie i Nepal nie jest sielanką. Może to zależy od podejścia podróżującego do mijanych miejsc, do ludzi, których spotyka na swojej drodze. Jednak odnoszę wrażenie, że Chałupski nie owija w bawełnę, nie upiększa rzeczywistości. Pokazuje wszystkie trudy i niebezpieczeństwa takiej wyprawy. Mówi dużo o życzliwości, jaką cechują się ludzie krajów muzułmańskich wobec obcych, a jednak skarży się na swego rodzaju namolność, z jaką narzucają się tubylcy przybyszom. Podróżujący według niego nie ma chwili spokoju, chyba że z dala od ludzi, na pustkowiu. Jeśli tylko trafia na tubylców, ci natychmiast narzucają się samotnemu rowerzyście, oferując swoje usługi, zwykle usiłując coś sprzedać, albo po prostu chcą rozmawiać. Chałupski w przeciwieństwie do Kingi Choszcz i jej towarzysza, nocował zwykle w tanich hotelach, nie zatrzymywał się raczej u tubylców, chciał trochę spokoju i odpoczynku po godzinach pedałowania. Kinga Choszcz pragnęła jak najlepiej poznać ludzi, więc najczęściej (także pewnie z oszczędności) korzystała z darmowych noclegów, mieszkając po prostu z życzliwymi rodzinami, dzieląc po trosze ich życie. Czy jej to nie męczyło? Myślę, że pewnie tak, ale z drugiej strony ona podróżowała stopem, a Chałupski na rowerze, co z pewnością było męczące i wymagało wysiłku fizycznego.
On opisuje także jakie lekarstwa był zmuszony przyjmować, by uniknąć zachorowania na malarię. Wydaje się, że Kinga nie brała nic, pewnie dlatego w końcu zachorowała.
On pisze we wstępie o względnym bezpieczeństwie podróżowania po krajach Azji, ale z relacji to nie do końca wynika, bo zagrożeń jest niemało, a i zdarzają się kradzieże, jak to w podróży. Pisze dużo o biedzie, do której tubylcy są już w sumie przyzwyczajeni, choć wielu z nich chciałoby się wyrwać na zachód.
Książka Chałupskiego jest z pewnością ciekawa, tym bardziej, że opisuje m.in. trekking wokół Annapurny. Jednak po przeczytaniu tej relacji wiem z pewnością, że nie chciałabym powtórzyć takiej wyprawy...

czwartek, 9 lipca 2009

Śladami Kingi Choszcz

"Prowadził nas los" - pięć lat spędzonych w drodze. Świat niemal cały objechany autostopem. Podróż, co wzięła się z marzeń dwojga młodych ludzi (Kinga Choszcz i Radosław Siuda "Chopin"), którzy mieli odwagę po prostu je spełnić. W zasadzie bez planu, w zasadzie bez pieniędzy - z ufnością w łaskawość losu oraz z wiarą w ludzi. [..]Ogromny materiał, w formie dziennika zgromadzony w Internecie, starczyłby na kilka grubych tomów. Bolesne cięcia, setki odrzuconych zdjęć... Autorce udało się jednak ocalić - w tym co pozostało - ducha tej podróży. Ideę poznawania świata poprzez ludzi, w których życie wkraczali oboje nieustannie - na krócej bądź dłużej. Smakowali przecież codzienność prostego wieśniaka z gór Boliwii, japońskiego lekarza czy tybetańskiego mnicha. Snuli refleksje nad życiem, rozciągnięci w hamakach zrelaksowanych Indian Kuna na wyspach San Blas i walczyli o byt, dusząc się smogiem, wśród zabieganych Tajwańczyków. W sumie - przeżyli solidny kawał prawdziwego życia. To właśnie - nie widoki czy słynne budowle - jest solą tej książki.
"Moja Afryka" - Kinga Choszcz za swoją pięcioletnią podróż autostopem dookoła świata otrzymała w roku 2004 "Kolosa" - najbardziej prestiżową nagrodę podróżniczą w Polsce. W tamtej podróży musiała pominąć Afrykę i od dnia powrotu myślała nad realizacją tego planu. Druga i niestety już ostatnia książka Kingi Choszcz powstała na podstawie jej relacji z samotnej podróży do Afryki. W czasie tej podróży autorka zmarła na malarię. Na nasze szczęście jej bardzo obszerny internetowy pamiętnik, który powstawał na bieżąco w czasie podróży zawiera opisy niemal wszystkich odwiedzonych miejsc oraz napotkanych ludzi a także przebogatą dokumentację fotograficzną.


Podziwiam ludzi, którzy realizują własne marzenia i którzy mają odwagę podążać ich śladem. Te dwie książki o tym właśnie mówią - o poznawaniu świata, o wielkiej podróży. Można oczywiście narzekać, zwłaszcza czytając pierwszą z tych książek, co to za poznawanie świata, gdy podróżnicy przemierzają ogromne przestrzenie autostopem, widząc je jedynie z perspektywy szosy czy drogi, z rzadka zatrzymując się na dłużej. Druga książka nieco takie wrażenie modyfikuje, bo w podróży po Afryce jest więcej spotkań z człowiekiem i odmienną kulturą, ale może to tylko złudzenie, bo podróż i książka jest krótsza.
Jednak obie się bronią, bo obie są tak samo ciekawe. Oczywiście można się zastanawiać, czy było warto, skoro autorka przypłaciła swoją pasję życiem? Czy zawsze była rozsądna, idąc ufnie za napotkanym człowiekiem, który proponował nocleg? To że nic jej się wcześniej nie stało, uważam za niemal cud (samotna kobieta w Afryce!), bo przebywała w niebezpiecznych miejscach, bo spotykała tylu ludzi, którym niemal bezgranicznie ufała... Żywiła się w ich domach, spała w ich łóżkach, czasem dzieliła ich życie.
Treścią tej książki (tak samo jak pierwszej) są właśnie spotkania z ludźmi, bardziej niż zwiedzanie pięknych miejsc.
Można się oczywiście zastanawiać nad tym, czy pisanie o nielegalnym przekraczaniu granic, w momencie kiedy wiadomo, że podróż śledzą w internecie (a potem czytają te dzienniki w formie już wydanej książki) setki czy tysiące osób, które będą się potem wzorować na bohaterach, jest rozsądne. Owszem, wizy nie są czymś co lubimy, bo ograniczają swobodę podróżowania, ale chwalenie się tym, że wędruje się nielegalnie po jakimś kraju... Prawo nie jest po to, żeby je łamać...
Także wegańska dieta, którą Kinga w swoich książkach tak bardzo reklamuje, jak sądzę, nie jest dla wszystkich. Zastanawiałam się cały czas, czy nie pozbawiała ją ona sił potrzebnych w podróży, tym bardziej, że podobno leżąc w szpitalu w Ghanie była bardzo wychudzona.
Zostaje jeszcze sprawa nastolatki z Ghany, która została wykupiona przez Kingę za 50 dolarów od ciężkiej pracy i wyposażona tak, aby mogła pójść do szkoły. Szczytny cel, ale co potem się stało? Jej mama, już długo po śmierci Kingi, sprowadziła Malaikę do Polski, gdzie chodziła do szkoły, a potem po roku odwiozła ją z powrotem do Ghany. Sprawa kontrowersyjna, choć rozumiem mamę Kingi, że chciała spełnić marzenie swej zmarłej córki i dać szansę dziewczynce. Ale jaka przyszłość czeka Malaikę? Poznała inne życie, życie Europejczyka, a potem musiała wrócić do rodzinnego kraju i znanych sobie dobrze trudnych warunków życia. To bardzo złożona sprawa, a każda decyzja wydaje się niewłaściwa.
Jednak Kinga była niesamowitym człowiekiem. A jej książki z obecnym w nich duchem podróżowania, duchem freespirit, z pewnością są godne podziwu.
Nie marzę o takich podróżach. Dla mnie szczęściem byłoby poznanie Polski, bo "cudze chwalicie, swego nie znacie". Wierzę, że Kinga znała "swoje", ale wielu z tych, którzy szukają przygód gdzieś daleko, nie wiedzą, co mają blisko pod nosem.
Obie książki bardzo polecam do przeczytania, zwłaszcza teraz, w czasie wakacji.
Mogą być dużą inspiracją. Chwilami nawet, obawiam się, że niebezpieczną inspiracją, bo żeby w czasie takiej podróży nic złego się nie stało, trzeba mieć dużo szczęścia.

P.S. Podróż dookoła świata Chopin przypłacił durem brzusznym, a Kinga w czasie podróży po Afryce zachorowała na ciężką postać malarii i zmarła.

O Kindzie Choszcz w wikipedii:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Kinga_Choszcz