sobota, 19 lipca 2014

"Shirley" Charlotte Bronte

"Shirley" to kolejna gruba książka z cyklu Bronteanów, tym razem jej autorką jest Charlotte Bronte. Pierwsze, na co zwraca się uwagę, otwierając tę powieść, to nieco mylący tytuł pierwszego rozdziału: "Z Księgi Kapłańskiej", tak jakby książka dotyczyła stanu kapłańskiego. Tymczasem to jedynie sam początek powieści, który pokazuje postaci, które nie są aż tak istotne dla całości utworu. Po drugie rzucają się w oczy jedne z pierwszych zdań książki: "Czy liczysz na sentymentalizm, poezję, rozmarzenie? Czy spodziewasz się płomiennych uczuć, ekscytacji i melodramatu? Ucisz swoje oczekiwania, sprowadź się na ziemię. Leży przed Tobą coś autentycznego, prozaicznego i namacalnego. Rzecz tak nieromantyczna jak poniedziałkowy poranek, gdy wszyscy posiadający miejsce pracy mają obowiązek powstać i do niego się udać".
Nie jest to całkiem prawda, gdyż jest w tej książce miejsce na miłosne rozterki, cierpienia, rozczarowania i szczęśliwe zakończenia. Po trzecie łatwo dostrzec, że powieść Charlotte Bronte silnie zainspirowała inną angielską pisarkę - Elizabeth Gaskell, autorkę powieści "Północ Południe" (North and South). Otóż Gaskell nie tylko wykorzystała nazwisko Caroline Helstone, by umieścić gniazdo rodzinne swojej bohaterki Margaret właśnie w miejscowości o nazwie Helstone, ale także, podobnie jak u Bronte, nazwisko Hall należy do szanowanego pastora, ojca Margaret. Gaskell zainspirował też bohater Bronte - Robert Moore, właściciel fabryki i napad na niego zdesperowanych robotników przypomina podobny atak na przędzalnię Johna Thorntona. Inspiracje są silnie wyczuwalne.


Jednak akcja powieści Bronte toczy się dużo wcześniej, w okresie wojen napoleońskich, kiedy to wojna spowodowała blokadę kontynentalną, co uniemożliwiło sprzedaż wyrobów angielskich za granicę. Blokada towarów wywołała w Wielkiej Brytanii duże trudności gospodarcze, których kulminacja nastąpiła w 1811 roku, doprowadziło to do bezrobocia, upadku fabryk i wystąpień luddystów. I z tymi trudnościami boryka się właśnie Robert Moore, który sprowadza nowe maszyny, które robotnikom wydają się ogromnym zagrożeniem, gdyż boją się z tego powodu zwolnień, bezrobocia i nędzy i robią wszystko, by zniszczyć te sprowadzane przez fabrykanta wynalazki. Moore jest bezwzględny, odpiera siłą wszelkie ataki, dla niego liczy się tylko utrzymanie jego fabryki, boi się upadku i bankructwa. Dlatego, by ratować swoją sytuację, mimo sentymentu do nieśmiałej, wrażliwej, pełnej współczucia dla innych ale zależnej finansowo od swego wuja pastora sieroty Caroline Helstone, postanawia poślubić dumną i bogatą dziedziczkę Shirley Keeldar. W pierwszej części książki bohaterką jest właśnie Caroline Helstone, którą stopniowo poznajemy i widzimy, jakie uczucia wiążą ją z właścicielem fabryki, poznajemy jej pozycję społeczną, wczuwamy się w jej rozterki i widzimy jak pokornie godzi się z losem, później jednak punkt ciężkości przesuwa się w kierunku Shirley, która mimo różnicy charakterów staje się przyjaciółką Caroline. To ona właśnie - tytułowa bohaterka - staje się wówczas centrum zainteresowania autorki i czytelnika.

Ciekawe są postacie drugoplanowe, plastycznie opisani są pastorzy, tak bardzo różnią się między sobą, nie tylko fizycznie, ale także charakterologicznie. Ciekawe są także postacie samotnych, starszych kobiet opisywanych w powieści. To z nimi nawiązuje znajomość Caroline, podejrzewając zresztą, że i ją czeka w życiu samotność, gdyż nie ma odpowiedniego posagu, który mógłby skusić jakiegoś wielbiciela. Te kobiety, które można bardziej polubić w tej powieści niż mężczyzn to panna Mann, panna Ainley, Hortensja Moore i oczywiście pani Pryor.

Dalsza część recenzji zawiera spoilery, więc z góry uprzedzam tych, którzy powieści jeszcze nie czytali.

Powieść jest bardzo nierówna. Przede wszystkim, wydaje się, że zakończy się z chwilą choroby Caroline, wszystko dąży ku smutnemu zakończeniu, wydaje się, że nie ma już odwrotu, jednak nagle niczym deus ex machina następuje nagłe ozdrowienie i cudowne odnalezienie nieznanej wcześniej matki dziewczyny, którą okazuje się pani Pryor. Ten przeskok wydaje się zbyt gwałtowny i nierealny. Nagle też pojawiają się nowe postaci kluczowe dla opowieści, w tym przede wszystkim guwerner Louis Moore, brat Roberta. Wyraźne jest tu pęknięcie powieści. Kolejny deus ex machina to sprawa z ugryzieniem Shirley przez wściekłego psa. Jeśli naprawdę pies był wściekły, a wiele na to wskazuje, to ona nie miała prawa przeżyć. Czy chodziło o to, by przewartościowała swoje życie pod wpływem zagrożenia? By spisała testament? By podjęła najważniejszą decyzję w życiu? Czy to po prostu echo autentycznych wydarzeń z życia rodziny Bronte? Dziwne jest też zachowanie Roberta Moore`a, który znika na wiele miesięcy. Rozumiem, że przeżywa rozczarowanie i odreagowuje swoją nietrafioną decyzję i propozycję, która spotkała się z odmową Shirley, ale on nie interesuje się wcale chorą Caroline. nawet nie wie, że była o krok od śmierci. Czy tak zachowuje się człowiek, który kocha? Jakże zupełnie inaczej zachowuje się Caroline, gdy to Robert jest chory i cierpiący, ona pokonuje trudności, by się z nim zobaczyć. To zresztą jedna z najsympatyczniejszych i uroczych scen tej powieści.

Jak wspomniałam powieść jest nierówna, czytało mi się ją chyba najgorzej spośród wszystkich świeżo przetłumaczonych na język polski dzieł Bronte, gdyż po lekturze 25 rozdziału (to ok. 3/4 powieści) miałam ochotę resztę przekartkować. Jednak są fragmenty, sceny, którymi można się rozsmakowywać, opisane plastycznie i z nerwem. cały początek powieści czyta się wyśmienicie, ciekawy jest wątek z Doliną Hollow, sprawą fabryki i robotników, urocze są te nieliczne sceny z udziałem Roberta Moore`a i Caroline Helstone, ze smutkiem śledzimy rozterki ubogiej dziewczyny, która zastanawia się co zrobić ze swoim życiem. Ale powieść z chwilą wyzdrowienia Caroline i porzucenia wątku tej pary i skierowania uwagi na Shirley, Louisa Moore`a i państwa Yorke wydaje się dłużyć. Jakoś nie mogłam wczuć się w uczucia tej drugiej pary bohaterów. Bo dla mnie to właśnie Robert Moore i Caroline Helstone w tej powieści byli najciekawszymi postaciami i żałowałam, że oboje zniknęli gdzieś w środku książki, zwłaszcza przystojny i intrygujący fabrykant. Tak jakby dla autorki nagle zupełnie ktoś innny w tej powieści stał się ważny. I jeszcze jedna uwaga, samo zakończenie wydaje się trochę zbyt słodkie, zwłaszcza jeśli chodzi o przekreślenie barier społecznych w związku Shirley i Louisa.

wtorek, 1 lipca 2014

"Lokatorka Wildfell Hall" Anne Bronte

Przede wszystkim to dość gruba książka. Przeczytałabym ją jednak szybko, gdyby nie to, że lekturę przerywały mi inne zajęcia. Ale zaczął się urlop, więc w jeden dzień nadgoniłam zaległości. Śledząc fabułę tej książki Anne Bronte, miałam w pamięci ekranizację zatytułowaną "Tajemnica domu na wzgórzu" i postaci głównych bohaterów, których zagrali: Tara Fitzgerald jako Helen, Toby Stephens jako Markham i Rupert Graves jako Arthur Huntingdon. To ich twarze widziałam w czasie lektury powieści. Początek to prawie sielski obraz życia na wsi, potem książka przeradza się w dramat rodzinny. Otóż w starym opuszczonym dworze pojawia się tajemnnicza kobieta z dzieckiem, która wzbudza zainteresowanie okolicznych mieszkańców dworów. Helen Graham stara się nie stronić całkowicie od innych ludzi, jednak jej zachowanie pełne dystansu i nieufności wzbudza podejrzenia i plotki. Nie zrażony tym młody sąsiad Markham nawiązuje z nią znajomość, która przekształca się w rodzaj przyjaźni. Jednak i do niego docierają plotki. W końcu zaczyna podejrzewać, że kobietę łączy coś z właścicielem dworu, w którym mieszka. Kiedy Helen widzi, że może stracić szacunek Markhama, daje mu swój pamiętnik, w którym opisuje swoją historię.


Tutaj następuje obszerna część powieści, która w istocie jest historią młodej naiwnej dziewczyny, która nie zważając na niepokojące sygnały wychodzi za mąż za człowieka, który okazuje się kimś zupełnie innym niż wcześniej sądziła. Młodego lekkomyślnego, szukającego tylko przyjemności małżonka szybko nudzi spokojne życie u boku żony, wkrótce wraca do kawalerskich przyzwyczajeń, w tym do wesołych biesiad z przyjaciółmi i do alkoholu. Z początku Helen z pokorą znosi rozłąkę z mężem, który wyjeżdża na całe miesiące do Londynu, a jak wraca jest znużony i rozdrażniony. Albo też zaprasza swoich przyjaciół do domu, na wspólną zabawę. Ona nie przestaje go kochać, wydaje się jej, że z czasem wszystko się zmieni. Muszą jednak upłynąć lata, by zrozumiała, że takie życie i znoszenie ciągłych upokorzeń nie ma już sensu, jest też niebezpieczne dla ich wspólnego synka, który wychowany w takiej atmosferze może pójść kiedyś w ślady ojca.

Przede wszystkim nie mogłam zrozumieć jak dźentelmani (bo nie tylko sam Arthur, ale także jego kompani) mogli tak traktować kobiety - swoje żony. Drwili, poniżali, uciekali się nawet do przemocy, traktowali jak swoją własność, podobnie jak ich finanse, które do małżeństwa kobiety wnosiły. A one powodowane dumą, wstydem lub obawą nie chciały się innym skarżyć. W praktyce mąż był panem i władcą takiej nieszczęśliwej kobiety. Uzależnienie finansowe z pewnością utrudniało podejmowanie drastycznych środków by uwolnić się od męża, bo i jak miały same się utrzymać? Trzeba było mieć możnych protektorów, opiekunów, ale to i tak zawsze groziło skandalem. Mimo to nie wiem jak Helen mogła znosić pojenie synka alkoholem przez ojca, sam ten fakt skłoniłby mnie do ucieczki. Ale główna bohaterka nie jest bezwolną rośliną, nie znosi ze spokojem wybryków męża, stara się go sprowadzić na dobrą drogę, stosuje perswazje czy jakieś elementy obrony, choćby w postaci zamykania drzwi do sypialni. W końcu doprowadzona do ostateczności zachowaniem męża decyduje się na ucieczkę, zabierając ze sobą kilkuletniego syna i korzystając z pomocy brata. Jednak miejsce jej pobytu musi być owiane tajemnicą, obawia się bowiem, że mąż będzie chciał odebrać jej dziecko.

To wołanie o samostanowienie kobiet i równe prawa z mężczyznami wiele ma wspólnego z "Dziwnymi losami Jane Eyre" i całą twórczością sióstr Bronte. Jeśli taka była rzeczywistość ówczesnej Anglii, powieść musiała budzić emocje. Nic dziwnego, że siostry publikowały pod męskimi pseudonimami. Opisując zachowanie Arthura Huntingdona, autorka musiała mieć jakieś doświadczenia osobiste. I jednak (wbrew sugestiom Eryka Ostrowskiego, autora książki "Charlotte Bronte i jej siostry spiące", który przygotowuje nową książkę o Branwellu) skłaniam się ku myśli, że wzorem do tej postaci w jakimś stopniu był właśnie jej brat Branwell. W odniesieniu do dalszej części powieści, nie bardzo wierzę w poprawę kogoś takiego jak Hattersley. Człowiek, który tak jak on odnosił się do żony, nie mógł się tak łatwo zmienić. Ale rozumiem moralizatorski przekaz autorki - według niej poprawa jest zawsze możliwa. Ten ton moralizatorski jest zresztą wciąż obecny w powieści, to wiara pomaga przetrwać Helen i to ona uchroni ją przed grzechem i upadkiem.

Główne postaci tej powieści są wyraziste, każda z nich jest plastycznie opisana, pełna emocji. Słyszałam, że niektórym cztelnikom dłuży się pierwsza częśc książki. Mnie przeciwnie - rozkoszowałam się tym niespiesznym rytmem i stopniowym zbliżaniem się do siebie Helen i Markhama, i nie chciałam, by szybko to uległo zmianie. Przyżnaję jednak, że część druga jest dynamiczniejsza, a sama historia wciąga. Cieszę się, że ta książka została wreszcie przetłumaczona na język polski, bo warto poznać całą twórczość sióstr Bronte.