sobota, 14 lutego 2015

O ekranizacjach "Jane Eyre" ze szczególnym wskazaniem na jedną

Powstało wiele ekranizacji powieści Charlotte Bronte "Jane Eyre". Ja sama znam ich osiem.
Wersje pełnometrażowe to: z 1943 r. z Orsonem Wellesem, z 1970 r. z Georgem C. Scottem i Susannah York, z 1996 r. w reż. Franco Zefirelli`ego z Williamem Hurtem i Charlotte Gainsburg, z 1997 r. z Ciaranem Hindsem i Samanthą Morton oraz najnowszą z 2011 r. z Michaelem Fassbenderem i Mią Wasikowską (pisałam już o niej na tym blogu).
Znam też ekranizacje tej powieści, które powstały w postaci miniseriali: z 1983 r. z Timothy Daltonem i Zelah Clark, z 2006 r. z Toby Stephensem i Ruth Wilson, a wreszcie wersję czeską pt. "Jana Eyrova" z 1972 roku. Mam więc, jak widać, niejakie porównanie.

Nie wszystkie oglądałam ostatnio, ale w ciągu ostatnich kilku dni przypomniałam sobie cztery.

W wersji z 1970 roku z Georgem C. Scottem i Susannah York bardzo podobał mi się główny motyw muzyczny - utwór, który trudno zapomnieć - temat miłosny.
Film trwa półtorej godziny. Zaczyna się z chwilą przybycia Jane do szkoły Lowood, jest oczywiście przyjaźń z Helenką Burns, na której wyżywa się panna Scatcherd. Małą Eyre gra Sara Gibson, która zagrała w zaledwie kilku filmach jako dziecko jeszcze, ale tu wypadła nad wyraz dobrze. Potem zastępuje ją Susannah York, która jest zbyt dojrzała do tej roli (ta aktorka miała wówczas 34 lata!). Powieściowa Jane Eyre to przecież 18-letnia dziewczyna, która dopiero wkracza w dorosłość, a tu widać dorosłą kobietę. Także George C. Scott jest chyba troszkę za stary, a przynajmniej tak wygląda. Nie jest to typ przystojnego mężczyzny, choć akurat Rochester do takich nie należał. Ma zachrypięty głos. Cała sekwencja ze szkołą Lowood zajmuje około 20 minut filmu, potem jest przyjazd Jane do Thornfield. Co do rozmów między głównymi bohaterami, jest ich na tyle mało, że nie mają się kiedy dobrze poznać. Jak Jane ma zakochać się w mężczyźnie, z którym rozmawiała ze 2-3 razy i to dość krótko i w dodatku on jest nieprzyjemny i opryskliwy? W czasie pierwszej rozmowy Jane gra Rochesterowi główny motyw muzyczny filmu i to lepiej niż tylko "a little" i nawet go on wzrusza. Rozmowa jest krótka, nie ma mowy o oglądaniu żadnych rysunków. W następnej sekwencji widać, że właściciel Thornfield to człowiek z temperamentem, w pewnym momencie na słowa Jane, że dziecko nie odpowiada za błędy matki, reaguje rzuceniem kieliszka o ziemię. Na przyjęciu Rochester śpiewa pieśń ze słowami poety Johna Gaya z "Opery żebraczej":
"Youth's the season made for joys,
Love is then our duty,
She alone who that employs,
Well deserves her beauty.
Let's be gay
While we may,
Beauty's a flower despised in decay"
.
Jego głos ma wyraźny amerykański akcent. W tej wersji nie ma wyjazdu Jane do ciotki. Rochester sam odwozi Masona do lekarza. Po tej scenie następują od razu oświadczyny, pocałunek jest nawet dość namiętny. Bertha Mason ma egzotyczną urodę i widać, że kiedyś była piękna. Pani Fairfax, Sophy oraz Grace Pool mają tu koszmarne czepki na głowach. Nazwisko tej ostatniej pojawia się nagle w scenie pożaru, chociaż wcześniej nie ma o tym mowy. Jak widać, fabuła jest mocno skrócona, więc i zakończenie to jedynie przybycie Jane do Rochestera i króciutka wymiana zdań, choć oczywiście szczęśliwe zakończenie porusza.

Wersja z Timothym Daltonem jest bardzo teatralna, akcja głównie toczy się we wnętrzach, jest nieśpieszna, wszystko dzieje się powoli, co chwilami jest nużące. Jeden przykład - Rochester prosi, by Jane zagrała, więc ona zabiera świecę, otwiera drzwi do drugiego pokoju, siada przed fortepianem, przez chwilę gra, faktycznie "a little", potem zabiera świecę, wychodzi, zamyka drzwi za sobą, odkłada świecę i siada przy właścicielu Thornfield...
To pełna adaptacja książki, więc część obejmująca dzieciństwo Jane zajmuje dwa odcinki (na 11), dopiero w trzecim Jane przybywa do Thornfield. Już pierwszego dnia słyszy kobiecy śmiech. Mimo ostrzeżeń gospodyni wchodzi często na dach, by podziwiać widok z góry, w korytarzu, który tam prowadzi jest pokój, gdzie mieszka Grace Pool ze swoją podopieczną. Tak naprawdę pierwsza rozmowa między bohaterami następuje dopiero drugiego dnia wieczorem po upadku Rochestera (tak jest też w powieści, choć w wielu innych ekranizacjach tego samego dnia). Dalton, choć nie jestem jego wielbicielką, nieźle spisał się w tej roli, choć jak na Rochestera jest zbyt przystojny. Jednak to na nim opiera się ta ekranizacja. ma tu wiele kwestii do zagrania. I znowu mam problem z Zelah Clarke, jest zbyt dojrzała (aktorka miała wówczas około 30 lat) i między bohaterami jest za mała różnica wieku (10 lat). Jest tu zachowana scena z wróżeniem gościom przez Rochestera, przebranego za Cygankę, która w książce zawsze wydawała mi się mało prawdopodobna. Jednak Dalton jakoś sobie z tym radzi, starając się zmienić swój głos. Goście na przyjęciu bawią się w odgrywanie scenek teatralnych. Jest też zachowana scena z książki, gdy Rochester czeka na krześle w korytarzu, by Jane wyszła z pokoju po niedoszłym ślubie. Ona wychodzi i wpada wprost w jego ramiona. Mała Adele jest w tej ekranizacji faktycznie dzieckiem i wzbudza sympatię. W tej wersji pojawia się Rosamund Oliver. St. John Rivers (Andrew Bicknell) jest bardzo zimny, ale Jane w końcu zgadza się wyjść za niego, jednak usłyszany przez nią z dala głos Rochestera sprawia, że wyjeżdża do Thornfield. Zgodnie z wersją powieściową, Rochester w wypadku traci rękę i jedno oko.


Dużo można by pisać o miniserialu z 2006 roku z Toby Stephensem i Ruth Wilson. Jest wspaniały. Uczucia Rochestera i Jane mają czas się rozwinąć, bohaterowie dużo czasu ze sobą spędzają. Choć znowu, Rochester jest nieco za młody w stosunku do Jane. No i przede wszystkim, to najmilszy i najbardziej uwodzicielski z Rochesterów. Jeśli chodzi o jego żonę, to nawet, jak na szaloną kobietę, wygląda zbyt dobrze. Są reminiscencje z przeszłości, widzimy, jak przekonał się, z jaką kobietą się ożenił.
Adele jest nieco starsza albo wyrośnięta i widać, gdy śpiewa niestosowną dla dziecka piosenkę miłosną, jak źle została wychowana we Francji. Nic dziwnego, że Rochester za nią nie przepada, jest irytująca i próżna i w dodatku jej zachowanie bardzo przypomina mu matkę. Od niego dowiadujemy się o jej historii trochę więcej. Towarzystwo przybyłe do Thornfield źle przyjmuje dziewczynkę, która stara się zwrócić na siebie ich uwagę, tańcząc przed nimi. Nie zauważyłam tego wcześniej, ale Jane rysuje portret Blanche Ingram, zanim sama ją poznaje. Jasnowidztwo? W tej wersji jest scena z wróżeniem przez Cygankę, ale nie robi tego sam Rochester, ale wynajęta przez niego kobieta, której jednak musiał co nieco o swoich gościach poopowiadać. Scenarzyści zmienili też ten fragment powieści, który dotyczył obecności Jane w czasie wizyty gości, w książce i wielu ekranizacjach guwernantka siedzi gdzieś w kącie pokoju i jedynie przysłuchuje się rozmowom. Tutaj w czasie jednego z takich wieczorów rozmawia z Blanche i doktorem Eshtonem - to postać, której w książce nie ma, zagrał go Aidan McArdle (znany z roli lorda Loxleya w filmie "Mr Selfridge"). Po ucieczce Jane z Thornfield Hall są reminiscencje z wieczoru poprzedniego, gdy Rochester przekonuje ją, żeby z nim została jako przyjaciółka nawet, a nie kochanka. (Jest tu nawet scena łóżkowa, co jest nieco zaskakujące. ;) ) Później wraca do tego w zakończeniu, gdy ten pomysł już tak bardzo mu się nie podoba, bo wolałby inny rodzaj związku. W ogole urocze są te przekomarzania między bohaterami (np. ta, gdy chodziło o pieniądze na podróż do ciotki). Jeśli chodzi o sekwencje z St. Johnem, zachowano postać Rozamundy, która nim się interesuje, a którą on odrzuca, bo wybiera życie misjonarza. Jane dziedziczy tu 20 tys. funtów, które rozdziela między odnalezionych kuzynów: St. Johna i jego siostry. Pilot w tym miniserialu najbardziej przypomina piekielną bestię. ;) Zakończenie to śliczny rodzinny obrazek.

I na koniec wersja z 1997 roku. Muszę przyznać, że to właściwie chyba moja ulubiona. A na pewno najlepsza z wersji jednoczęściowych. Powodów jest kilka. Na początek te mniej istotne, choć też ważne. Wątki, za którymi nie przepadam są obecne, ale zostały skrócone do niezbędnego minimum. Dzieciństwo Jane jest przedstawione w skrócie, a pobyt w szkole ograniczony do wątku Helen Burns. Czyli widzimy, jak to się stało, że Jane została tym kim jest, ale nie epatowano widzów nieco sadystycznym postępowaniem wychowawców ze szkoły Lowood. Drugi wątek, za którym nie przepadam to pobyt u St. Johna. Tu oglądanie tych scen było przyjemnością, bo zagrał go Rupert Penry-Jones i to jest najprzystojniejszy i najmilszy z odtwórców tej postaci. St. John ma tylko jedną siostrę, a Jane (która od razu zdradza mu swoje prawdziwe nazwisko) nie dziedziczy żadnego majątku.
Jednak główna zaleta tej ekranizacji to świetnie dobrana para głównych aktorów. Samantha Morton wygląda jak młoda dziewczyna, która przybyła wprost ze szkoły. Jest w odpowiednim wieku, drobna, ma niewinne, ale mądre oczy, chwilami subtelnie się uśmiecha. Rochester Ciarana Hindsa jest zgodnie z powieściowym pierwowzorem 20 lat od niej starszy. To dojrzały, ale nie stary mężczyzna. Jest mroczny, nie jest zbyt przystojny, ale ma w sobie coś, co sprawia, że jest pociągający. Jego ogromny atut to przeszywające spojrzenie, aż ciarki idą po plecach. Trudno się dziwić, że Jane mogła się nim zauroczyć. Widać, jakie wrażenie sprawia na dziewczynie, gdy przytrzymuje jej dłoń, dziękując za uratowanie mu życia po pożarze. Nieco przestraszona tą intymną chwilą, bojąc się własnych rozbudzonych uczuć, wyrywa rękę i ucieka. Zabawne są przekomarzania tych dwojga. Bardzo lubię scenę, gdy on narzeka, że napisała listy do wszystkich, może nawet do jego psa, ale o nim zapomniała. No i jest tu moja ulubiona kwestia o nitce przyczepionej gdzieś pod lewym żebrem, która ich łączy ze sobą. Choć z kolei nie ma tej sekwencji z pieniędzmi, które dawał jej na podróż do ciotki. Ale sam wyjazd do rodziny oczywiście jest pokazany i rozmowa przed nim z Rochesterem w obecności Blanche Ingram, tyle że Jane od razu wraca - nie ma sekwencji u ciotki Reed.
Głos Jane z offu, komentujący jej uczucia, osobiście mi nie przeszkadza w tej ekranizacji. Jako ciekawostkę podam, że Jane gra "a little" fragment "Nokturnu Es-dur" Fryderyka Szopena, a Rochester w czasie przyjęcia, by wzbudzić zazdrość Jane, odgrywa scenkę ślubu z panną Ingram i śpiewa z nią pieśń. Po oświadczynach wybierają się oboje do miasta i tam spotykają Blanche Ingram, Rochester zawiadamia ją o ślubie.

Rochester ma tu dużo temperamentu, nawet zbyt dużo, bo za bardzo potrząsa Jane i na nią krzyczy. Po niedoszłym ślubie, gdy Jane wychodzi z pokoju z kuferkiem, on wyrzuca ten kuferek przez balustradę, a potem zbiega za nią po schodach i dość brutalnie zaciąga na miejsce, gdzie się jej wcześniej oświadczył. Widać, że jest namiętny. Szkoda tylko, że sceny pocałunków nie wypadły za dobrze. ;)
Adele w tej ekranizacji jest chyba jedną z najprzyjemniejszych i najmniej zepsutych dziewczynek (może podobnie jak w serialu z Daltonem). Widać, że jest przywiązana do swojej guwernantki. Z kolei Bertha Mason wygląda tu jak brzydka czarownica, a jej pokój jest wyłożony poduszkami, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Jeśli faktycznie miotała się tak, jak to przedstawiono, to pewnie było to rozsądne, choć nie wiem, czy powieściowy Rochester dopuściłby do tego, żeby wyglądała tak koszmarnie. Scena, w której pręży swoje ciało przed mężem, jest niesmaczna. W tej adaptacji pani Fairfax jest świadoma, że osoba, którą opiekuje się Grace Pool, musiała być związana z Rochesterem, podejrzewa, że to ona jest matką Adele, dlatego z niepokojem i smutkiem przyjmuje wieści o ślubie, choć dobrze życzy Jane.
Scena powrotu Jane do Rochestera jest świetnie zagrana przez obojga aktorów, tak sobie właśnie ją zawsze wyobrażałam. Zakończenie jest bardzo wzruszające.

7 komentarzy:

Subiektywnie pisze...

Bardzo lubię wersję z 2006 roku - jak dla mnie jest bliska ideału :)

Beata Woźniak pisze...

Wiesz, widziałam tylko wersję z 2006 roku, chyba. Albo pamięć już mnie zawodzi. Wpadłam właśnie na pomysł przypomnienia sobie książki, a potem ekranizacji (po skończonym wczoraj audiobooku "Perswazje" JA dziś zapodałam sobie znów film z 2007 - zupełnie inne odczucia obejrzeć tuż po książce, wiem, co jest, czego nie ma, a co zostało dodane).
Dziękuję za ten przegląd.
serdeczności

ultramaryna pisze...

Oglądałam tylko miniserial z 2006 i najnowszy film z Wasikowską i Fassbenderem. Ale parę miesięcy temu miałam jakąś fazę na "Jane Eyre" i wtedy obejrzałam też chyba wszystkie sceny oświadczyn, które znalazłam na youtubie ;) Ciekawe doświadczenie, niektóre były bardzo dobre, inne wręcz kuriozalne. Teraz przypomniałam sobie tę scenę z polecanej przez Ciebie wersji z 1997 - to była chyba jedna z najlepszych :)

Gosia pisze...

Często oczekuję od ekranizacji, że będzie dokładna, że znajdą się te wszystkie sceny, które są opisane w książce. Z drugiej strony, cieszą mnie modyfikacje, które dodają jakąś nową wartość, o ile są oczywiście udane. Przecież nie jest tak, że wszystko co jest w książce bezwarunkowo mi się podoba, zawsze coś tam bym zmieniła, coś bym ujęła lub coś dodała. Scena z "Jane Eyre" z wróżeniem przez Cygankę jest kuriozalna i nierealna. Z drugiej strony, dziwię się, czemu np. w dwóch ekranizacjach "Perswazji" kapitan Wentworth tak ostentacyjnie wychodzi z koncertu, tymczasem w książce rozmawia z Anną w jego przerwie, a wychodzi dopiero później, a Anna wcale za nim nie wybiega. Widać, że scenarzysta wersji z 2007 roku zapatrzył się na adaptację z 1995 roku. Obejrzałam jeszcze w skrócie wersję z 1971 roku i tam wygląda to tak, jak w książce.
Ot, takie ciekawostki.

Pozdrawiam

Krzysztof pisze...

Wersja z 2006 roku najbliższa moim oczekiwaniom

Kancelaria pisze...

Tak jak napisał "Krzystof" Wersja z 2006 roku była najlepsza.

Magda pisze...

Oglądałam wersję z Fassbenderem i Wasikowski, ten miniserial z 2006 roku i jeszcze wersję z 1996 roku, z takim blondynem w roli Rochestera - ta ostatnia najgorsza, Rochester w jego wykonaniu jest nijaki. Podobnie jak komentujący wyżej uważam, że Wilson i Stephens są najbliżsi ideału, a forma miniserialu dała im czas, żeby się poznać.