sobota, 29 sierpnia 2009

Magia zwyczajnych dni

Livy Dunne (Keri Russell) po śmierci swojej matki zachodzi w niechcianą ciążę z instruktorem lotnictwa. Ten, jak to zwykle bywa, opuszcza ją. Ojciec Livy, który jest pastorem, postanawia wysłać córkę daleko od rodzinnego miasta. Aranżuje małżeństwo z samotnym rolnikiem - Ray'em Singletonem (Skeet Ulrich).

Rozczarowana filmem "Przypadkowy mąż" sięgnęłam po "Magię zwyczajnych dni" i od pierwszego kadru wiedziałam, że ten film na pewno mi się spodoba. Sposób realizacji, zdjęcia, muzyka, główni bohaterowie, sceneria, tematyka - wszystko to sprawiło, że całość oglądało mi się bardzo dobrze i przez większą część tego obrazu nie wiedziałam, jak się to wszystko skończy. Bo możliwości było wiele. Myślę, że urok w dużej mierze polegał na tej niewiadomej, choć pewnych rozwiązań można się było spodziewać.
Lubię niespieszne kino. Ten film w pewnym sensie przypominał mi inny, który również mi się bardzo podobał - "Miłość przychodzi powoli"z Dalem Midkiffem i Katherine Heigl.

"Magia zwyczajnych dni" opowiada o kobiecie, która została zmuszona przez swego ojca - pastora, i przez okoliczności do poślubienia mężczyzny, którego nie zna. To zaaranżowane małżeństwo jest smutną koniecznością, gdyż spodziewa się dziecka innego mężczyzny - instruktora lotnictwa z bazy wojskowej (akcja toczy się w czasach II wojny światowej).
Wraz ze świeżo poznanym mężem wyjeżdża na odległą farmę i tam rozpoczyna życie jako żona farmera. Wcześniej studiowała archeologię i miała ambicje naukowe, marzyły jej się wykopaliska, pisała pracę doktorską o Troi Schliemanna. Teraz została rzucona na prowincję, wśród obcych ludzi, których życie koncentruje się na rolnictwie i którzy prowadzą życie spokojne i osiadłe. Jak w takich okolicznościach, w takim swoistym więzieniu, może się czuć szczęśliwą?

Livy potajemnie pisze do Edwarda, ojca dziecka, w nadziei, że ten się do niej odezwie i będzie mogła wreszcie wyjechać i wrócić do swojego świata. Tymczasem, czekając na rozwiązanie, poznaje rodzinę męża i jego samego. Ten pozornie prosty, nieśmiały farmer wcale nie okazuje się takim prostym człowiekiem, Livy odkrywa w nim pokłady wrażliwości i dobrej woli, on naprawdę chce ją poznać, zrozumieć i pokochać. I chce dla niej jak najlepiej. Rozczuliła mnie scena, gdy w czasie obiadu, widząc, że żona może być znudzona rolniczymi tematami, próbuje skierować rozmowę na bliskie jej tematy. A ona rewanżuje się tym samym.

Osamotniona nieco na farmie kobieta zaprzyjaźnia się także z dwiema internowanymi Japonkami (amerykańskimi studentkami - po ataku na Pearl Harbor wszyscy mieszkający w Stanach Japończycy zostali przez Amerykanów internowani), które pracują na jej własnej farmie i tak jak ona zostały oderwane od swojego przedwojennego życia i planów na przyszłość.
W pobliżu jest także obóz jeniecki, w którym przebywają Niemcy.
Pewnego dnia przychodzi list od Edwarda...

Miłośnikom niespiesznego, familijnego kina, ten film z czystym sumieniem polecam. Aktorzy świetnie pasują do postaci, które grają. Keri Russell jest śliczna jako Livy, a Skeet Ulrich idealnie wpisał się w rolę nieśmiałego farmera. Dobre, familijne kino. Jedna wada - jakoś tak szybko się skończył... Miałam nadzieję na coś więcej.
Film na podstawie powieści Ann Howard Creel "The Magic of Ordinary Days".

Accidental Husband (Przypadkowy mąż)

Nowojorski strażak Patrick Sullivan (Jeffrey Dean Morgan) nie ma pojęcia, że jego idealne życie wkrótce pójdzie z dymem, a to za sprawą Emmy Lloyd (Uma Thurman) - psycholog specjalizującej się w udzielaniu porad sercowych na antenie radiowej. Jedna z jej słuchaczek, Sophia (Justina Machado), która tak się składa jest narzeczoną Patricka, za namową pani psycholog, postanawia zerwać zaręczyny. Porzucony strażak nie zamierza jednak zostawić tak tej sprawy i zamierza dać pomysłowej pani doktor nauczkę.

W czasie deszczu dzieci się nudzą... ;) więc sięgnęłam po komedię romantyczną w dobrej obsadzie, żeby poprawić sobie nastrój. I niestety... rozczarowałam się. Nie obiecuję sobie wiele po podobnych filmach. Wiem, że fabuła będzie prosta, a sam film lekki, łatwy i przyjemny. Chcę tylko, by postaci dały się lubić, by było romantycznie i zabawnie. Niestety zupełnie nie mogłam się przekonać do Umy Thurman w głównej roli. Zachodziłam w głowę, co mogło się w jej Emmie podobać takim dwóm różnym mężczyznom. Bo ani uroda, ani wdzięk. Mam wrażenie, że Uma zupełnie nie pasuje do takiego gatunku filmowego, bo widziałam ją wcześniej w innych rolach i mi się podobała.
Twórcy filmu powielili znane już z podobnych filmów schematy fabularne. Trójkąt - ona jedna, ich dwóch, diametralnie różnych (ten poukładany lecz nieco nudny i ten spontaniczny i nieprzewidywalny). Ona prowadzi program, w którym doradza innym kobietom, czym mają się kierować przy wyborze partnera, a tymczasem sama wybiera źle. Komedia pomyłek (mąż-nie mąż musi udawać prawdziwego narzeczonego), quasi-ucieczka sprzed ołtarza (w pewnym momencie myślałam, że będzie to kopia "Moja dziewczyna wychodzi za mąż"). Jeden z bohaterów ma egzotycznych przyjaciół, co oczywiście skutkuje tym, że widzimy hinduską zabawę (realizatorzy przemycili w ten sposób elementy filmów bolly, trzeba przyznać, że Morgan ładnie wyglądał w długiej hinduskiej szacie).
Stare, sprawdzone patenty tym razem nie wypaliły. Film nie ma lekkości, sceny są źle nakręcone, brakuje feelingu, oryginalności, jakiegoś pomysłu na realizację. Jest przewidywalny aż do bólu, brakuje napięcia i chemii między aktorami. Uma miota się histerycznie, chyba sama nie wiedząc co i jak ma grać (mam wrażenie, że twórcy postawili na szybkie tempo, by zagłuszyć braki scenariuszowe). Jak dla mnie, nie było w tym filmie żadnych scen motylkowych. Dodatkowo mam wrażenie, że muzyka nie współgrała z obrazem. Jedyne co mi się podobało to odtwórcy głównych ról męskich czyli Jeffrey Dean Morgan i Colin Firth. W przypadku tego ostatniego patrzyłam z zażenowaniem na scenę, w której napycha sobie usta babeczkami. Może lepiej by to wypadło, gdyby film był lepszy... Dla nich dwóch na ekranie można ten film obejrzeć, ale czy naprawdę warto?
Naoglądałam się wielu komedii romantycznych, ale dawno żadna (i jeszcze z tak dobrą obsadą!) mnie w ten sposób nie rozczarowała... A szkoda, bo miałam ochotę na dobrą zabawę. Nie byłam w tej opinii odosobniona, bo podobne wrażenia miała oglądająca razem ze mną ten film moja rodzina.
By the way - choć podobają mi się obaj, chyba bym jednak wybrała Richarda czyli Colina ;)

Dla porównania - komedie romantyczne, które uważam za bardzo dobre lub dobre:
- Masz wiadomość
- Sabrina
- Pretty Woman
- Dziennik Bridget Jones (wszystkie części)
- Ja cię kocham, a ty śpisz
- Pod słońcem Toskanii
- To właśnie miłość
- Łzy w deszczu (hmmm, to bardziej melodramat, tak jak Dom nad jeziorem)
- Mamma Mia
- Francuski pocałunek
- Zatańcz ze mną
- Czego pragną kobiety
- Moja dziewczyna wychodzi za mąż
- Nigdy w życiu.

Rumunia: podróże w poszukiwaniu diabła

Bardzo lubię serię "Biblioteka Poznaj Świat" wydawnictwa Zysk i Ska. Książki ukazujące się w tym cyklu są ładnie ilustrowane, zawierają mnóstwo ciekawych zdjęć, utrzymują się na pewnym, niezłym poziomie edytorskim i dzięki temu dobrze się je czyta. Dlatego, kiedy zobaczyłam tomik o Rumunii, pomyślałam, że muszę go przeczytać. Rumunia leży w Europie, ale chwilami łatwo o tym zapomnieć. Przekonuje o tym lektura książki Michała Kruszony, który dobrze ten kraj zna, bo bywał w nim wielokrotnie. Nie oczekiwałam, że będzie to przewodnik - co zwiedzić, co zobaczyć, co jest tu najpiękniejszego i najciekawszego do zobaczenia. Oczekiwałam tego, że dowiem się jaka naprawdę jest Rumunia, kraj o którym zbyt wiele nie wiedziałam.

Mam w oczach jeszcze sceny rozgrywające się tu w 1989 roku, pamiętam społeczne protesty i demonstracje, a wreszcie proces i rozstrzelanie okrutnego dyktatora - Nicolae Ceauşescu. Wydawało mi się, że to zakończyło nieszczęścia Rumunii, tym bardziej, że w 2004 roku wstąpiła do NATO, a w 2007 roku - do Unii Europejskiej. Nic bardziej błędnego. Książka Kruszony przekonuje, jak pełen społecznych kontrastów, jak niepokojący jest ten kraj. Oczywiście autor dodaje trochę od siebie, budując chwilami nastrój grozy czy tajemnicy, ale mam wrażenie, że czyni to w zgodzie z duszą tego kraju.

W Rumunii zatarła się naturalna granica między światem żywych i umarłych. Odwiedzając czarnomorską wieś rosyjskich starowierców czy wstępując do górskiej pustelni nigdy nie można zakładać, że oto na pewno mamy do czynienia z rzeczywistością wyłącznie materialną. Może się bowiem zdarzyć, że za drugim razem już nie uda się nam odnaleźć tego miejsca, tym bardziej, że okaże się, że nikt w okolicy nigdy o nim nie słyszał. [..] Taka jest Rumunia, ziemia przesiąknięta duchem świętym i innymi duchami, o których lepiej nie myśleć. [..] To ziemia nie kogo innego, jak pradawnych pasterzy owczych stad. Cywilizacja pasterska wyrosła wokół owiec dających wełnę, mleko i mięso.[..] Ognisko i siedzący opodal stada owiec pasterze, grający pradawne nuty i śpiewający stare pieśni, dają świadectwo zapomnianemu rytowi romańskiej tradycji.

Sielski obrazek? Tak, ale..
Michał Kruszona udaje się do Rumunii tropiąc diabła - nie wiadomo, czy ma na myśli słynnego Draculę, czy niedawnego dyktatora, którego grób odwiedza, czy czegoś co tkwi w ludziach, żyjących zgodnie z rytmem przyrody, a wykazujących się okrucieństwem wobec zwierząt i innych ludzi - chyba to mnie najbardziej raziło w opisie Rumunii, bo autor nie stroni od barwnych i drastycznych opisów, ale właściwie - ich nie ocenia. Ale nie tylko chodzi o zwierzęta, bo życie ludzi biednych, Cyganów, czy dzieci - nie należy do najłatwiejszych. Kwitnie prostytucja, kłusownictwo i złodziejstwo. Życie w tym kraju przypomina życie po jakiejś wielkiej katastrofie.

"Nigdzie tak dobrze jak w Rumunii Diabeł nie wyraża swojego pierwotnego oblicza, raczej stroniąc od zawoalowania twarzy. Tylko tam można doznać jego fizycznej obecności, uczestniczyć w diabelskiej summie".

Relacja Kruszony jest ciekawie skonstruowana, bo chociaż był w tym kraju wielokrotnie, swoją opowieść zaczyna od pierwszych podróży - czwartej, trzeciej, drugiej i pierwszej - i te rozdziały podobały mi się najbardziej. To było i dla autora odkrywanie nieznanych miejsc, nieznanej i nieco egzotycznej kultury. Dlatego obraz z początkowych rozdziałów jest jak dla mnie bardziej romantyczny, choć nie pozbawiony drastycznych szczegółów. Im autor lepiej poznawał ten kraj, tym tych groźnych elementów było więcej, a romantycznych mniej. A relacja, także z powodu nierównego stylu pisania, traciła nieco swój urok.

Nie znaczy to, żeby Rumunia nie była zakątkiem Europy pełnym swoistego uroku. Ależ oczywiście, że taki urok ma. Podobny do uroku kresów - miejsca zapomnianego, stojącego na uboczu, niemal prymitywnego. Życie zgodne z rytmem przyrody, rolnicze, trzymanie się tradycji i uświęconych obrządków. Piękne krajobrazy, woda i góry. Jest to swoiste magiczne miejsce. Urzekł mnie wesoły cmentarz z kolorowymi portretami ludzi, przedstawiającymi ich przy pracy, tej którą wykonywali za życia. Podobały mi się urocze obrazki malowane na szkle, także z wizerunkami świętych. I zakonnicy, ubrani po chłopsku, wznoszący własną ciężką, fizyczną pracą, z łopatami i kilofami w rękach, z modlitwą na ustach, nową świątynię. I urokliwe monastery, jak ten w Suczewicy, położony wśród gór. Z pewnością ten kraj jest też piękny.

Dla nas, Polaków, może mieć dodatkowy urok, bo właśnie w tym miejscu ożywa nasz mit o Polsce od morza do morza, bo w 1621 roku odbyła się tu wielka bitwa pod Cecorą, a na górze Stoh stoi granitowy słup, który wyznacza miejsce, gdzie do drugiej wojny światowej schodziły się granice Polski, Czechosłowacji i Rumunii. W tym kraju byli internowani polscy żołnierze września 1939 r., a Rumuni jeszcze ich pamiętają.

Ale po lekturze książki Kruszony wiem, że jakoś nie mam ochoty się tam wybrać, choć wdzięczna jestem autorowi za pokazanie mi tego, jaka jest Rumunia. Nie wiem, jaki cel przyświecał Kruszonie, gdy pisał tę książkę i zastanawiałam się nad tym, bo jeśli chciał zainteresować czytelnika tym krajem, to mu się pewnie trochę udało. Jeśli chciał zachęcić do jego odwiedzenia, to raczej odstraszył. Choć może nie mężczyzn, których mógłaby przyciągnąć do tego kraju wizja kupienia sobie w biednej, brudnej wiosce, od jej własnego męża, jakiejś pięknej i młodej Cyganki.

O autorze:
Michał Kruszona - ur. w 1964 r. w Poznaniu, ukończył historię na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu, pracę magisterską napisał z chasydyzmu, fascynuje go Rumunia.[..] Zrobił studia podyplomowe na UJ w Krakowie w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej. Kilka lat pracował jako nauczyciel historii, co porzucił na rzecz firmy Citroen. Zatrudnił się jako dziennikarz w "Głosie Wielkopolskim", następnie w Domu Pomocy Społecznej dla mężczyzn, a obecnie jest dyrektorem Muzeum - Zamku Górków w Szamotułach, gdzie stworzył jedyną w Polsce kolekcję współczesnego malarstwa na desce.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z książki i są autorstwa Michała Kruszony i Bartosza Sobańskiego (obraz na szkle).

niedziela, 23 sierpnia 2009

Krynolinę zostaw w Kairze

Od lady Ann Fanshaw, której w podróży do Hiszpanii i Portugalii niestraszne były ani cholera, ani hordy bandytów na drogach, po Hester Stanhope, lekceważącą sobie osobiste bezpieczeństwo i wędrującą przez Syrię do Palmiry z odkrytą twarzą, XVII-, XVIII- i XIX-wieczne podróżniczki otworzyły drzwi swym następczyniom do wszystkich krajów świata. Pełna fascynujących portretów nieustraszonych podróżniczek książka Krynolinę zostaw w Kairze prezentuje zaskakujące spojrzenie na kobiety, które wiedziały, że ich miejsce nie jest w domu.

Książka ta, której oryginalny tytuł brzmi "No Place for Lady" (To nie miejsce dla kobiety) to zbiór opowieści o pierwszych podróżniczkach po Europie, Rosji, ale także po egzotycznych krajach, począwszy od Egiptu, Nubii, Indii i Mezopotamii (Iraku), a skończywszy na Chinach, Australii, Oceanii i Ameryce.
Niektóre z nich trwały uparcie przy krynolinach i kobiecych strojach, które okazywały się w podróży bardzo niewygodne, a w dodatku niebezpieczne, inne odważnie zamieniały strój na męski, a czasem nawet podawały się za mężczyzn, docierając tam, gdzie zwykle kobietom wstęp był wzbroniony - na przykład mogły zwiedzać męskie klasztory. Z kolei jako kobiety mogły oglądać miejsca dla mężczyzn niedostępne, jak wschodnie haremy. Podróżniczki zabierały często ze sobą wiele bagaży, armię służących i tragarzy, inne podróżowały skromnie, np. konno.
Kobiety najczęściej zwiedzały egzotyczne miejsca jako towarzyszki mężczyzn (przekonując się, że bycie żoną badacza to nie jest "romans i nieustanny piknik"), ale często podróże pociągały natury niezależne i samodzielne. Niektóre z nich wyrażały się o autochtonach z pogardą lub krytycznie, inne nie stroniły od kontaktów z tubylcami, np. własnymi przewodnikami. Niektóre z pań gorszyły swobodne obyczaje (w tym golizna) tubylców, inne były żądne wrażeń i opisywały nawet dość makabryczne wypadki.
Relacje podróżniczek często są jednak okraszone humorem, jak na przykład ta Isabelli Bird, której zdarzyło się jeść kolację przy suto zastawionym stole dla trzech osób w towarzystwie dwóch małp w pewnej brytyjskiej rezydencji w Malezji, po której napisała: "Czy jeszcze kiedyś będę miała tak miłe towarzystwo przy kolacji?".
O niej także opowiadano, że gdy wyszła już za mąż zapytano ją, czy nie chciałaby wyjechać na Nową Gwineę, odparła: "O tak, ale teraz jestem zamężna, a to nie jest miejsce, do którego można zabrać mężczyznę!". Ta podróżniczka pozostawiła po sobie kilka książek, w których opisywała zwiedzane miejsca: Kanadę i Stany Zjednoczone ( w tym Góry Skaliste), Koreę, Chiny, Japonię, Kaszmir, Hawaje, Maroko itp. Przy tym wykonywała zdjęcia, które wywoływała w prowizorycznych ciemniach. Podróżowała jeszcze przekroczywszy sześćdziesiąty rok życia! Z pewnością była niesamowitą osobowością. Zmarła, schorowana, w 1904 roku (rysunek powyżej pokazuje ją w jej słomianym płaszczu przeciwdeszczowym).
Z kolei Anna Jameson tak zabawnie opisywała goliznę Indian amerykańskich: "O ich sposobie ubierania nie powiem nic - albowiem, jak ktoś mądrze powiedział, nie można nic powiedzieć o niczym - tyle że jeśli wszystkie symbole są ubiorem, jak twierdzi nasz wielki współczesny filozof, moi indiańscy przyjaciele byli tak mało symboliczni, jak tylko będziecie mieli śmiałość sobie wyobrazić".
Szczególnie utkwiły mi w pamięci afrykańskie przygody Alexine Tinne i jej matki Harriet Tinne, które mimo że podróżowały w towarzystwie wielu służących i były bardzo bogate, co otwierało im wiele możliwości, nie uchroniły się przed pasmem nieszczęść, które ich spotykały - głodowały i były oszukiwane, a choroby przerzedziły liczną ekipę. W końcu obie umarły - matka zachorowała, a córka zginęła od kuli w czasie kłótni między członkami karawan.
Równie interesująca jest relacja o innej odważnej podróżniczce - ekscentrycznej szwajcarskiej pisarce, Isabelle Eberhardt, która podróżowała często w męskim stroju, a nawet podawała się za mężczyznę. Potem (wyszła za mąż za oficera spahisów) została przyjęta do bractwa sikhów, zgoliła włosy i ubierała się w arabskie szaty. Nie stroniła od narkotyków i absyntu. Po powrocie do Marsylii w 1901 roku nazwała się Pierre Mouchet. Wkrótce wróciła do Algierii, tam zachorowała, w końcu w 1904 roku zginęła w powodzi. Zacytuję tu jej słowa: "W tej chwili marzę [..] o śnie w mroźnej ciszy nocy pod gwiazdami spadającymi z wielkiej wysokości. Z niezmierzoną przestrzenią nieba zamiast dachu i ciepłem ziemi zamiast łóżka, ze świadomością, że nikt nigdzie mnie nie pożąda, że nie ma takiego miejsca, gdzie ktoś za mną tęskni lub na mnie czeka. Ta świadomość oznacza wolność i brak obciążeń. Jestem koczownikiem na ogromnej pustyni życia, gdzie nigdy nie będę niczym więcej niż obcym".
Inna interesująca osobowość tych czasów to Laurence Hope. W 1889 roku spotkała w Indiach miłość swego życia, pułkownika armii bengalskiej, dwukrotnie od niej starszego. Pobrali się i pojechali na płn.-zach. granicę. Podróżując, musiała się często przebierać za chłopca. Autorka pisze, że Laurence nawet po powrocie do konwencjonalnego społeczeństwa nosiła rozpuszczone włosy i przyjmowała gości boso. Choć była podejrzewana o romans z hinduskim księciem, po śmierci męża popełniła samobójstwo. Uwieczniła Indie w zbiorze swoich wierszy.
Wśród pierwszych podróżniczek nie brakowało także Polek. Ewa Felińska, polska banitka polityczna została wywieziona z Ukrainy na Syberię w 1839 roku. Podróżowała saniami, które przemieszczały się od stacji do stacji. Tak opisywała tę podróż:
"Ledwo przyjechaliśmy, już odjeżdżaliśmy , a moja piekielna załoga podążała swoją drogą przez śnieżną pustkę. Żaden żywioł, żadna przeszkoda, żadne niebezpieczeństwo nie potrafiły okiełznać zapału pocztylionów, jakaś nadludzka siła pchała ich naprzód".
Po dotarciu do Tobolska (ta wyprawa trwała miesiąc) przesiadła się na łódź, z której omal nie wypadła, lecz została uratowana przez handlarza mąką. W końcu dotarła do Bierezowa. Jak przypuszczam, w ówczesnej Polsce pod zaborami więcej było tak podróżujących po Syberii kobiet, tyle że Felińska opublikowała potem swoją relację we francuskim periodyku "Tour du monde" z 1862 roku.
Na koniec trzeba wspomnieć o słynnej Annie Leonowens, która została uwieczniona w filmie "Anna i Król" (w rolach głównych wystąpili w nim Jodie Foster i Yun Fat-Chow). Przybyła do Syjamu, jako wdowa, na zaproszenie króla Mongkuta, by uczyć jego liczne dzieci. Pierwsze wrażenia po przybyciu do tego kraju nie były najlepsze: "Oto patrzyłam na dziwne, pływające miasto z jego dziwnymi ludźmi mrowiącymi się we wszystkich otwartych przedsionkach, na nabrzeżach i molach. Niezliczone tratwy i łodzie, kanoe i gondole, dżonki i statki.Chmury czarnego dymu z parowców, głośny warkot motorów, pomruk i zgrzyt. Ogłuszające wrzaski mężczyzn, kobiet i dzieci, krzyki Chińczyków i szczekanie psów - a przecież tylko chyba mnie jednej to przeszkadzało". Zaprowadzono ją wkrótce do króla, a jej opis wejścia do cesarskiego pałacu faktycznie przypominał filmową bajkę. Jak pisze autorka, sześć lat, które Anna spędziła na dworze, upłynęło na dogadzaniu królowi i spieraniu się z nim. Była nauczycielką, ale została także tłumaczką, lobbystką i dyplomatką. W 1866 roku podupadła na zdrowiu i chociaż była wyczerpana życiem w Azji, trudno było jej się rozstać i odjeżdżała we łzach. Król Syjamu powiedział podobno, że wszyscy będą za nią tęsknić, chociaż była "trudną kobietą, trudniejszą niż większość".
Opowieść autorki książki "Krynolinę zostaw w Kairze", Barbary Hodgson, o pierwszych podróżniczkach jest jakby przyczynkiem do poznania ich indywidualnych losów. Skrótowe często bardzo wzmianki o odważnych paniach zachęcają do sięgnięcia do ich wspomnień i relacji, bo wiele z tych pionierek pozostawiło obszerne pamiętniki, pisało o swoich wrażeniach i przygodach, ale także opisywało kulturę odwiedzanych krajów.
Praca Hodgson pięknie zilustrowana została rycinami z epoki - z pocztówek, czasopism i innych źródeł - kilka z nich ośmieliłam się tu zamieścić, by zareklamować tę interesującą książkę.

Ilustracje:
1. A Lady Mountaineer in the Tyrol, 1886 r.
2. Isabella Bird w jej słomianym płaszczu przeciwdeszczowym, 1880 r.
3. Popołudnie w Himalajach. Dwie kobiety siedzą w siedziskach zwanych dandy, 1880 r.
4. Carla Serena wraca z monastyru Bedia na Kaukazie, 1882 r.
5. Uratowanie Ewy Felińskiej, 1862 r.
6. Susie Carson Rijnhart w tybetańskim stroju.

sobota, 15 sierpnia 2009

Intymne życie niegdysiejszej Warszawy

Stanisław Milewski jak mało kto potrafi oczarować czytelnika klimatem przedwojennej Warszawy. Na kartach jego najnowszej książki znajdziemy to wszystko, co umyka twórcom podręczników historii, choć wrośnięte jest w folklor stolicy równie mocno jak kultura i sztuka. Uliczne zabawy i rozrywki, jaskinie hazardu, targowiska, tętniące życiem podwórza – autor wspaniale oddaje mentalność ówczesnych warszawiaków, opisując ich perypetie miłosne, rozrywki, w których znajdowali szczególne upodobanie, oraz bulwersujące ich wydarzenia. Z pasją zagłębia się też w meandry stołecznego półświatka. Publikacja pełna jest anegdot i relacji prasowych, sensacja miesza się tu z romansem i skandalem. Wspaniała lektura nie tylko dla mieszkańców Warszawy.
Zawsze interesowało mnie to, jak żyli nasi przodkowie. Opowieści o dawnych czasach wydają się jakąś bajką czyli czymś nierzeczywistym i niemal mitycznym. Jednak przecież tak się żyło naprawdę, tak się ubierano, tak się bawiono, w ten sposób właśnie spędzano czas. Książki, wspomnienia, rysunki, fotografie pozwalają nam wyobrazić sobie życie w dawnych czasach, tych odległych i tych nam bliższych, sprzed kilkudziesięciu lat.
Stanisław Milewski jest autorem aryciekawej książki "Życie intymne przedwojennej Warszawy", wydanej w bardzo ładnej szacie graficznej - opatrzonej ilustracjami. Kolejne rozdziały zaznajamiają nas z różnymi aspektami życia codziennego Warszawiaków: mowa jest więc o publicznych uroczystościach - theatrum dla gawiedzi (mogła to być koronacja, egzekucja, publiczny pręgierz), cyrku i ogrodach zoologicznych, wszelkich zabawach i rozrywkach, tych ulicznych i tych zamkniętych, redutach i przyjęciach, teatrze i cyrku, koncertach, targowiskach, kawiarniach i restauracjach, a nawet o domach publicznych. Mnie bardzo zainteresowało opisywane przez Milewskiego życie podwórza i pojawiający się na nim domokrążcy - cała galeria typów warszawskich - kataryniarze, muzykanci, gałganiarki, sprzedawcy szczotek, piaskarze (dawniej piaskiem wysypywano kuchenne podłogi), druciarze (naprawiali garnki), szlifierzy ostrzący noże (ci jako nieliczni przetrwali do dziś,) i inni, tzw. "dręczyciele podwórzowi spokojnego lokatora", gdyż zwykle głośno zachwalali swoje usługi. W książce nie mogło zabraknąć wzmianki o stróżach domów, posłańcach, pierwszych strażakach (oraz pożarach i wypadkach), policjantach.
Bardzo interesujący jest rozdział poświęcony miłosnym perypetiom prababek, w tym pierwszym ogłoszeniom matrymonialnym, które pojawiały się w prasie lokalnej w XIX wieku. Autor opowiada także o sprawach wstydliwych - niechcianych dzieciach, podrzutkach, czy złodziejach i oszustach. Wreszcie mówi także wiele o warszawskim półświatku.
Opisując życie codzienne mieszkańców Warszawy, Milewski wykorzystuje artykuły, notki, ogłoszenia pojawiające się w ówczesnej prasie. Niemało przy tym jest cytatów z artykułów XIX-wiecznego kronikarza miasta - Bolesława Prusa.
Książka dla wszystkich, których interesuje życie codzienne naszych przodków, zwłaszcza w XVIII i XIX wieku.