niedziela, 28 grudnia 2014

Filmy na święta - na wesoło i na smutno o miłości

Jaki powinien być film na święta? Komedia romantyczna? Melodramat? Dramat obyczajowy? A może kostiumowiec? Każdy wybierze pewnie coś innego. Opowiem o tych filmach, które ja wybrałam na tegoroczne święta Bożego Narodzenia. Oczywiście wszystkie będą o miłości. ;)

Po pierwsze komedie, bo święta to dla mnie czas, gdy odrywam się od szarzyzny codziennego życia. Dwa pierwsze to filmy ze świętami w tle.

"Dwanaście choinek" przypomina mi nieco pomysłem słynny "Masz wiadomość". Głównymi bohaterami są tym razem nie właścicielka księgarni ale bibliotekarka oraz deweloper, który chce zburzyć stary budynek stojący na Manhattanie, gdzie mieści się jej książkowe królestwo, i zbudować w tym miejscu luksusowy loft. Bohaterka, która nie może się pogodzić z tą decyzją, postanawia walczyć. A czas ma zaledwie do Wigilli. Ogłasza więc konkurs na najpiękniejszą choinkę, jego uczestnicy mają wybrać pomysł na dekorację, który ma jakiś związek z tą właśnie biblioteką. Zgłaszają się ludzie, którym zależy na tym miejscu, gdyż to tam właśnie zdobywali wiedzę, poznawali przyjaciół, a teraz często przyprowadzają swpje dzieci. Żeby tego było mało, w konkursie postanawia wziąć udział sam deweloper, zatrudniając do tego przyjaciółkę, zawodową dekoratorkę. Główne role w tej komedii romantycznej zagrali: Lindy Booth oraz Robin Dunne. Muszę przyznać, że główna bohaterka nieco mnie irytowała swoim infantylizmem, ale finał filmu nawet był wzruszający.

Druga komedia romantyczna to "Zaczarowana wystawa" z głównymi rolami Chyler Leigh (znana pewnie niektórym jako Lexie - siostra Meredith z "Greys Anatomy", choć tu z krótkimi włosami i w nieco innych ubraniach wygląda inaczej) oraz Paula Campbella. Fabuła jest prosta: dwoje dekoratorów staje do rywalizacji w świątecznym konkursie na najpiękniejszą wystawę, by zdobyć stanowisko głównego dekoratora ogromnego sklepu. Sloan van Doren jest rozważna, poukładana i poważnie podchodzi do swojej pracy, Jake Dooley jest spontaniczny, pełen fantazji, żywiołowy. Ona jest ubrana zawsze elegancko i stosownie do sytuacji, ma bogatego przyjaciela, z którym nigdy się nie kłóci, on z kolei lubi luz, wzorzyste swetry i niczym się nie przejmuje. To przeciwne bieguny, więc od razu widać, że walka będzie ostra. Kto ma większe szanse? Okazuje się, że nic nie jest takim, jakim się wydaje na początku, oboje skrywają jakąś tajemnicę. Film jest pogodny, typowo świąteczny i z czystym sumieniem mogę go polecić jako dobrą rozrywkę na święta.

Zastanawiam się, czy muszę przedstawiać trzecią świąteczną komedię. Może jest jeszcze ktoś, kto nigdy nie obejrzał "Dnia świstaka"? Zaryzykuję, bo ja do tych osób jeszcze kilka dni temu należałam. A to dziwne, bo naprawdę lubię Billa Murraya i Andie MacDowell, ale tak się złożyło, że tego filmu jakoś nie widziałam. Aż do tych świąt. Tym razem pomyślałam: Teraz albo nigdy". I oczywiście komedia jest świetna, a Bill Murray w roli zgorzkniałego i zblazowanego prezentera pogody fantastyczny, a Andie MacDowell, jak zawsze, urocza. Groundhog Day to doroczne święto obchodzone 2 lutego w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, którego bohaterem jest świszcz (w tytule filmu: świstak). Jeżeli w tym dniu zwierzę zobaczy swój cień, co sprawdza się wyciągając świszcza z nory, zwiastuje to jeszcze sześć tygodni zimy. Jeśli nie, to oznacza, że wiosna jest już blisko. Pewny siebie telewizyjny prezenter pogody Phil Connors przyjeżdża wraz z ekipą: producentką oraz operatorem kamery, do miasteczka Punxsutawney, gdzie ma zrelacjonować przebieg corocznego święta zapowiadającego to nadejście wiosny. Miasteczko, jak i samo święto mu się nie podoba, stwierdza wieczorem, że to najgorszy dzień jego życia. Kiedy budzi się następnego ranka orientuje się, że znowu jest Dzień Świstaka - wpadł bowiem w pętlę czasu. Jest przerażony swoim odkryciem, ten dzień się wciąż powtarza. Początkowo próbuje skorzystać z tej beztroski, odkrywa, że jest bezkarny, bo czegokolwiek nie zrobi, rano budzi się we własnym łóżku przy dźwięku tej samej radiowej piosenki "I got you babe" i znowu jest Dzień Świstaka, potem jednak postanawia w jakiś sposób przerwać ten koszmar. Jednak wyjściem z tej pętli czasu jest miłość, a żeby na nią zasłużyć potrzebna jest zmiana w nim samym. Polecam!

Tym razem coś odmiennego, film francuski "Une rencontre" (polski tytuł "Pożądanie"). Główne role zagrali Sophie Marceau i Francois Cluzet. Ciekawy obraz o spotkaniu żonatego mężczyzny z dojrzałą kobietą. Ten film przypomina mi nieco klimatem "Zakochać się" z Meryl Streep i Robertem de Niro. Elsa jest poczytną pisarką, która rozstała się z mężem i ma prawie dorosłe dzieci, ma też młodego kochanka, z którym od czasu do czasu się spotyka, z kolei Pierre jest wziętym adwokatem, ma ustabilizowane życie, jest szczęśliwym mężem i ojcem. Obojgu jednak czegoś w życiu brakuje. W czasie przyjęcia ta para 40-latków zostaje sobie przedstawiona, Elsa dotąd unikała żonatych mężczyzn, jednak to spotkanie robi wrażenie na obojgu. Dochodzi do kolejnego spotkania na neutralnym gruncie. Elsa i Pierre razem dobrze się bawią, świetnie im się rozmawia, jednak nie wymieniają się telefonami, by nie prowokować losu. W wyobraźni (migawkowym sekwencjom towarzyszy piosenka Robbiego Williamsa) Pierre widzi dalszy możliwy rozwój wypadków, prowadzący nieuchronnie do rozwodu, cofa się więc w pół drogi. Jednak los nieustannie go prowokuje, bo Elsa wciąż przypadkowo staje na jego drodze. Czy będzie umiał się oprzeć pożądaniu?
Prawdę mówiąc, Francois Cluzet nie bardzo nadaje się na amanta i trochę mi przeszkadzał w tej roli. Interesujący jest motyw pojawiający się w przebłyskach - wyboru swojego postępowania, którego konsekwencje są nieuchronne. Film mi się podobał, może też dlatego, że to coś dla ludzi dojrzałych. ;)

Na koniec nie komedia, ale coś poważniejszego - film kostiumowy "Summer in February" ("Lato w lutym"), którego akcja toczy się na początku XX wieku, tuż przed wybuchem I wojny światowej, w środowisku angielskiej bohemy artystycznej. To historia trójkąta miłosnego w niezłej obsadzie aktorskiej: Dan Stevens, Dominic Cooper i Emily Browning. Film opowiada o grupie Lamorna, do której należeli malarze: Alfred Munnings, Laura Knight oraz Harold Knight. Początkująca ,malarka Florence Carter-Wood przybywa do małego miasteczka na wybrzeżu Kornwalii, by zdobyć artystyczne doświadczenie i uciec od wyboru kandydata na męża, który narzuca jej ojciec. Jedzie do brata, który również maluje. Dziewczyna poznaje tam utalentowanego ale szalonego i nieco aroganckiego Alfreda Mannigsa (A.J.) i jego przyjaciela - młodego poważnego kapitana Gilberta Evansa. Gilbert zakochuje się we Florence, jednak ją fascynuje A.J., tym bardziej, że jest on duszą towarzystwa i jest uznawany za najlepszego z całej grupy artystów. Przekonuje ją o tym nie tylko jego talent malarski, ale także scena, we której brawurowo recytuje wiersz Edgara Allana Poe’s “The Raven" (Kruk) i jest oklaskiwany przez przyjaciół. A.J. zostaje członkiem Towarzystwa Królewskiego, więc Florence uważa, że od niego może się wiele nauczyć. Kiedy do miasteczka na inspekcję przyjeżdża ojciec dziewczyny, ona przedstawia mu tylko statecznego Gilberta, gdyż wie, że kapitan wywrze dobre wrażenie, dzięki czemu ojciec pozwoli jej zostać w Kornwalii. Laura pozuje Manningsowi do konnego obrazu, to powoduje, że częściej przebywają w swoim towarzystwie. Jednocześnie lubi rozmawiać z kapitanem Stevensem. W końcu dziewczyna dokonuje wyboru, ale czy będzie szczęśliwa? Jak zakończy się ta historia?
Z przyjemnością oglądałam w tym filmie Dana Stevensa, gra tu postać trochę podobną do tej z "Downton Abbey" co do Dominica Coopera nie jest to aktor moich marzeń... Film można obejrzeć, ale specjalnie nie zachwyca. Czegoś mu brakuje, miałam wrażenie, że jest jakiś spłycony. Może z tego powodu nie jest też zrozumiałe postępowanie Florence, która nie potrafi wycofać się z podjętej decyzji, która - jak sama czuje - przyniesie ze sobą ból.

piątek, 26 grudnia 2014

"Korona śniegu i krwi" Elżbiety Cherezińskiej

"Nad rozległymi błoniami Pogorzelicy zachodziło słońce, ale wielki obóz rycerstwa Starszej Polski nie kładł się do snu. Przeciwnie. Po burzliwym dniu nadchodziła nie mniej burzliwa noc."

"Cudze chwalicie, swego nie znacie" chciałoby się powiedzieć po lekturze książki Elżbiety Cherezińskiej. Jak się kolejny raz okazuje, polska historia może być równie fascynująca jak legendy arturiańskie (zresztą często przywoływane w tej książce) czy skandynawskie sagi. A chodzi o czasy rodzimych Piastów - pierwszych władców Polski. Jest tu i walka o władzę i wpływy, i porwania, uwięzienia w wieży, męskie przyjaźnie, intrygi i sekretne mordy. Jest stary miecz, tajemnica, odnajdywane stare pergaminy i klątwa rodowa. Jest Starsza Krew i wciąż tlące się kulty pogańskie. I to wszystko dzieje się w czasach, wydawałoby się nudnych w polskiej historii, bo dotyczących rozbicia dzielnicowego.

Akcja opowieści Cherezińskiej toczy się w latach 1272-1292. Na naszych oczach ożywają postaci nieco zapomniane, takie jak Przemysł II, pogrobowiec Przemysła I, książę Starszej Polski. Swego czasu zaczytywałam się "Polską Piastów" Pawła Jasienicy. A jednak czytając "Koronę śniegu i krwi", co i rusz zerkałam do internetowej encyklopedii i musiałam przypominać sobie fakty z życia najważniejszych historycznych postaci, bo i piastowskie powiązania rodzinne są bardzo skomplikowane. Dzięki temu jednak, że pewnych zdarzeń nie pamiętałam, lektura książki była jeszcze bardziej pasjonująca i wciągająca. Cherezińska stara trzymać się faktów, choć trzeba przyznać, że historyczne przekazy kronikarskie bywają wzajemnie sprzeczne. Autorka przyjmuje którąś z prawdopodobnych tez, by snuć dalej swoją opowieść. I robi to świetnie. Ciężko się od jej powieści oderwać.

Od lektury długo odstraszała mnie okładka książki, wskazywała na powieść fantasy. To nie znaczy, że nie lubię tego gatunku literackiego. Wręcz przeciwnie. Czytałam "Pamięć, Smutek i Cierń" Tada Williamsa, czytałam Andre Nortona, "Władcę Pierścieni" Tolkiena, a także rodzimego "Wiedźmina", ale chyba na jakiś czas mam fantasy dosyć. Dlatego z pewną nieufnością podchodziłam do "Korony...". Gdy jednak zorientowałam się, że fantastyka u Cherezińskiej jest jedynie dodatkiem do fascynującej opowieści o historii Polski, wsiąkłam w nią bez reszty. Elementy fantastyki dodają całej narracji kolorytu. Może zwierzęta herbowe ożywają zbyt często, a powinny jedynie w kluczowych momentach, ale to jedyny motyw, który może nieco drażnić. Uwznioślenie świętej Kingi poprzez obdarzenie ją nadprzyrodzonymi właściwościami wydaje się zabiegiem dość naturalnym. Zresztą to małżeństwo jest jednym z jasnych punktów w plejadzie krwistych postaci książąt piastowskich. Nie tylko zresztą piastowskich. Przed naszymi oczami przewijają się władcy i książęta państw ościennych: złoty król czeski Premysł Ottokar II i jego syn Wacław II, który jest przez autorkę, i pewnie słusznie, pokazany w świetle niezbyt korzystnym, jest i Mechtylda - wiedźma askańska, jeden z czarnych charakterów, a jednak na swój sposób ciekawy, i jej bracia Ottonowie.

Jednak bohaterami Cherezińskiej są głównie Piastowie. Na pierwszy plan wybijają się: interesujący ambitny Henryk IV Prawy (jakoś zupełnie inaczej go sobie dawniej wyobrażałam), rubaszny pomorski książę Mściwój, waleczny karzeł Władysław zwany Łokietkiem oraz Przemysł II - ten który po dwustu ponad latach odnowił polskie królestwo. Jesteśmy świadkami dojrzewania tego ostatniego do korony. Jak podkreśla autorka, doszedł do niej nie w wyniku krwawej walki, ale pokojowo, rozważnie, poprzez zawieranie właściwych sojuszy, ustępowanie, kiedy walka była bezskuteczna. Ale z pewnością zawdzięczał wiele swemu wujowi, który go wychował - Bolesławowi Pobożnemu oraz arcybiskupowi Jakubowi Śwince (to kolejna świetlana postać w tej opowieści).

Narracja każdego podrozdziału jest prowadzona z perspektywy innego bohatera, dzięki temu opowieść się nie nuży. Odsłaniają się kolejne elementy układanki, i podobnie jak Jakub Świnka odkrywa swoje pochodzenie, tak i my dowiadujemy się o faktach z przeszłości i po raz kolejny przekonujemy się, że przeszłość ma wpływ na teraźniejszość. Bo jak rozumieć także i to powiedzenie: "Nie daj Boże, zjazd piastowski", co brzmi jak znane powiedzenie: "Gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie"?

Jak pokonać klątwę rozbicia? Jak zapewnić sobie przychylność sąsiadów? Jak scalić w jedno królestwo oderwane dzielnice? Czy można pogodzić zwaśnione książęta? Okazuje się, że czasem mądrość polega na zawieraniu korzystnych mariaży, a czasem na dobrowolnym wyrzeczeniu się potomstwa, by nie pogłębić rozdrobnienia. A jeśli już o tym mowa, to trzeba przyznać, że życie erotyczne bohaterów powieści jest przedstawione w dość - powiedziałabym - męski sposób. Oj, nie byli świętymi ci nasi Piastowie, skoro godzili miłość do żony (bo i taka na szczęście się zdarzała mimo tego, że zwykle małżonkowie wcześniej się nie znali albo zaręczano dzieci czy nawet niemowlęta) z utrzymywaniem kochanek czy odwiedzaniem zamtuzów ( takich jak powieściowa "Zielona Grota"). Niestety, nie byli od tego ostatniego wolni także biskupi... Zdarzały się także wśród książąt piastowskich przypadki wyciągania mniszek z klasztoru i ich poślubianie. Mimo podejmowania i takich tematów proza Cherezińskiej jest szlachetniejsza niż choćby "Narrenturm" Sapkowskiego, który mnie wyjątkowo zniesmaczył skalą antyklerykalizmu do tego stopnia, że porzuciłam lekturę husyckiej trylogii i do niej już nie wrócę.

Wracając do Cherezińskiej, z przyjemnością będę śledzić dalsze dzieje Władysława Łokietka i innych Piastów w następnej powieści tej autorki "Niewidzialna korona", która również, jak słyszę, zbiera same pochlebne recenzje. Polecam tę książkę każdemu, kogo fascynuje polska historia, ale także tym, którzy lubią dobrze napisane powieści o dawnych czasach.

wtorek, 23 grudnia 2014

Wesołych Świąt!

Pogodnych, Zdrowych Świąt Bożego Narodzenia spędzonych w gronie bliskich osób.
Cieszmy się tym, co mamy.

wtorek, 12 sierpnia 2014

The Paradise vs. Mr Selfridge

"Wszystko dla pań" ("Au Bonheur des Dames") Emila Zoli to jedna z moich ulubionych książek. Czytałam ją wielokrotnie. Bohaterami tej powieści są Oktaw Mouret - właściciel sklepu z odzieżą i suknami oraz Denise Baudu - skromna pracownica działu konfekcji, którą on zatrudnia. Trzecim ważnym bohaterem jest ten właśnie ogromny wielobranżowy magazyn mody o nazwie "Wszystko dla Pań". Ambitny Oktaw Mouret odziedziczył ten sklep po swojej zmarłej żonie i pragnie uczynić go największym w Paryżu, dba o kontakty z wypływowymi osobami, otwiera co chwila nowe działy, rozszerza asortyment, zatrudniając jednocześnie całą rzeszę pracowników. Jednak warunki ich pracy wcale nie są łatwe, ekspedienci muszą pracować po kilkanaście godzin, część z nich mieszka w specjalnych pokoikach przy magazynie, pryncypał ustala surowe zasady zachowania. Rozwój dużego sklepu wpływa destrukcyjnie na małe sklepiki położone przy tej ulicy i w całej dzielnicy, ich właściciele nie są w stanie konkurować z ogromnym magazynem, który może oferować konkurencyjny towar po znacznie niższych cenach. Drobny okoliczny handel upada, Mouret ma się coraz lepiej, dba o reklamę, zabiega o przychylność dam, które są klientkami jego sklepu. Jego problemem jest jednak słabość do cichej skromnej Denise, która z jakichś powodów nie chce mu ulec....
Pokrótce tak wygląda fabuła powieści, mogłabym o niej mówić godzinami. To fantastyczna książka, pokazująca ówczesne społeczeństwo francuskie, zmiany, jakie zachodzą w handlu, bogacenie się jednych kosztem drugich. A przy tym te wspaniałe opisy dekoracji sklepowych, sposobów przyciągania klientów, których nie powstydziłyby się obecne supermarkety. No i, co ważne, jest tu ciekawie poprowadzony wątek miłosny. Tyle o powieści, ale teraz chciałabym skupić się na innej kwestii.

Nie powstała dotąd ekranizacja tej powieści (nie licząc dwóch produkcji z 1930 i 1943 roku, których zresztą nie widziałam), więc z tą większą radością przyjęłam wiadomość o serialu telewizyjnym "The Paradise" (polski tytuł "Wszystko dla pań" ) wyprodukowanym przez BBC. Ta telewizyjna stacja to jednak klasa sama w sobie, zwłaszcza jeśli chodzi o produkcję filmów kostiumowych. Zapowiadało się więc obiecująco. Według scenariusza, młoda i ambitna dziewczyna ze wsi przybywa do przeżywającego rozkwit gospodarczy Newcastle w nadziei, że wujek spełni dawno złożoną obietnicę i zatrudni ją w swoim sklepie bławatnym. Na miejscu Denise odkrywa jednak, że jest to niemożliwe. Sklep wuja stracił większość klienteli na rzecz pierwszego w Anglii domu towarowego otwartego naprzeciw. Wkrótce Denise zostaje tam zatrudniona i poznaje właściciela, Johna Moraya.
Przeniesienie akcji do Anglii nie przeszkadzało mi zbytnio, tym bardziej, że zdawałam się sprawę, że to serial wyprodukowany na rynek brytyjski. Zdjęcia do filmu powstały w Chester-le-Street, w północno-wschodniej Anglii, a główne role zagrali: Emun Elliott jako John Moray i Joanna Vanderham jako Denise Lovett. Serial zaczęłam oglądać z ogromnym zainteresowaniem i pełna nadziei. Jednak już od pierwszego odcinka przeżywałam coraz większą frustrację, widząc jak scenariusz rozchodzi się coraz bardziej z pierwowzorem książkowym. To uczucie towarzyszyło mi przez cały pierwszy sezon. Później już wiedziałam, że nie mogę patrzeć na tę produkcję jako na ekranizację mojej ulubionej powieści, lecz na historyjkę nieco jedynie wzorowaną na "Wszystko dla pań". Fabuła jest w sumie prosta, akcja toczy się przede wszystkim w dwóch miejscach: w sklepie i w posiadłości zaprzyjaźnionej z Johnem Morayem, Katherine. Zresztą sam sklep, który przecież miał być pierwszym magazynem mody na taką skalę, wydał mi się zbyt mały jak na to co sobie wyobrażałam czytając Zolę. Jest co prawda kilka wątków, które dadzą się oglądać, ale jednak one nie są w stanie poprawić ogólnie średniej oceny całości. Bardzo ciekawa wydawała mi się postać Katherine (w tej roli Elaine Cassidy, która otrzymała nominację do nagrody IFTA jako najlepsza aktorka drugoplanowa w telewizji), a potem lorda Glendenninga (Patrick Malahide), a także oczywiście Jonasa (David Hayman). Jednak nic nie zmieni faktu, że słowa z czołówki: "na podstawie powieści Emila Zoli" są tu dużym nadużyciem. Serial "Wszystko dla pań" miał dwa sezony i na tym poprzestano, prawdopodobnie nie miał on takiej oglądalności, by BBC opłacało się nakręcić trzecią serię.

Na szczęście odkryłam w tym samym czasie inną produkcję telewizyjną, tym razem to "Mr Selfridge" stacji ITV. 
Choć plakat zapowiadający serial mnie nie urzekł (pan Selfridge wygląda na nim jak jakiś magik w stylu Hudini`ego - tu prezentuję nieco inny plakat), jednak postanowiłam dać filmowi szansę. I muszę powiedzieć, że absolutnie nie pożałowałam, wręcz przeciwnie. Przede wszystkim tym razem, nauczona doświadczeniem, nie oczekiwałam cudów. Od pierwszej chwili wiedziałam, że nie jest to ekranizacja powieści Zoli, lecz historia amerykańskiego wizjonera Harry`ego Gordona Selfridge`a, który otwiera w Londynie na początku XX wieku ekskluzywny dom towarowy, który zmienia oblicze handlu detalicznego.
W głównej roli wystąpił amerykański aktor Jeremy Piven, jego żonę Rose zagrała aktorka australijska pochodzenia brytyjskiego Frances O'Connor. Ale oprócz perypetii tej pary jest tu dużo więcej interesujących bohaterów i wiele ciekawych wątków, przede wszystkim mój ulubiony trójkąt z uroczą Agnes Towler (gra ją Brytyjka Aisling Loftus), kelnerem Viktorem (Walijczyk Trystan Gravelle) oraz dekoratorem Henrim Leclairem (francuski aktor Grégory Fitoussi). Jak widać to film z międzynarodową obsadą. Wśród innych barwnych postaci, których wątki warto śledzić są: pan Grove i panna Mardle (ciekawie poprowadzono tę postać w drugiej serii), Lady Mae Loxley (Katherine Kelly) i jej małżonek (też interesujący drugi sezon), dziennikarz Frank Edwards (Samuel West) i ekspedientki z działu konfekcji czy brat Agnes - George. Jako honorowi goście sklepu pojawiają się ówcześni celebryci, jak np. podróźnik Ernest Shackleton, primabalerina Anna Pawłowa czy pisarz Arthur Conan Doyle. Nie zabrakło nawiązania do I wojny światowej, która wpłynęła na życie pracowników sklepu.
Serial mnie wciągnął i wiele rzeczy mi się w nim podobało, od czołówki z fantastyczną muzyką, po wnętrze i wygląd sklepu (właśnie coś takiego sobie wyobrażałam czytając powieść), po niezły poziom aktorstwa, kostiumów, scenografii i scenariusza oraz rozmach inscenizacyjny. Bez porównania z serialem "The Paradise", który na tym tle wypada dużo skromniej, nieco naiwnie i cukierkowo (zakończenie to sam lukier). Oczywiście nie jest tak, że filmowi ITV i scenarzystom nie mam nic do zarzucenia. Nie podobała mi się niekonsekwencja w prowadzeniu postaci Leclaire`a (inny jest w sezonie pierwszym a inny w drugim) oraz wątku jego i Agnes, z kolei u niej raziła mnie różnica między sezonem pierwszym, w którym pod koniec jawiła się jako bardzo pomysłowa i samodzielna dekoratorka, a w drugim sezonie jako trochę bezradna i pozbawiona dawnej inwencji. Domyślam się z czego to mogło wynikać, ale nic nie poradzę na to, że takie niekonsekwencje mnie rażą. Czytałam jakieś opinie widzów, że nie wszystkim podoba się sama tytułowa postać, że Henry Selfridge jest zbyt beztroski, a Piven za mocno w filmie szarżuje, ale ja nie mam do niego właściwie zastrzeżeń, on po prostu jest taki amerykański, w stylu "I`m fine", nawet jakby się waliło i paliło i jakby świat mu się zwalał na głowę, prawie zawsze zachowuje uśmiech i dobrą minę do złej gry. 
Wszystko w tym serialu jest na niezłym poziomie, akcja wciąga i łatwo przyzwyczaić się do postaci i znaleźć swój ulubiony wątek. Ale w sumie sukces "Mr Selfridge" mnie nie dziwi, skoro autorem scenariusza jest Andrew Davies, ten sam, który tworzył inne znakomite filmy i seriale: "Bleak House" (Samotnia), "Little Dorrit" (Mała Dorrit), "Żony i córki", "Dumę i uprzedzenie" (wersja z Colinem Firthem), "Emmę" (1996), "Rozważną i romantyczną" z 2008 r., "Opactwo Northanger" z 2007 r. Jednym słowem mój ulubiony scenarzysta filmów kostiumowych. Polecam więc z czystym sumieniem. Projekt powstał na podstawie książki "Shopping, Seduction and Mr. Selfridge" Lindy Woodhead.

Serial mnie urzekł. I chyba nie tylko mnie, gdyż po dwóch sezonach zapowiedziano trzeci.