Małgorzata Szejnert zabiera nas w daleką podróż na Ellis Island, małą wyspę u wybrzeży Nowego Jorku, która przez lata była nazywana „bramą do Ameryki”. Od końca XIX wieku do lat 50. wieku XX mieściło się na niej centrum przyjmowania imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych. W tym czasie przez wyspę przewinęło się blisko 12 milionów osób. Większość przebywała na niej zaledwie kilka godzin. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, spędzali tam nawet do kilkunastu miesięcy, przechodząc długotrwałą kwarantannę i najróżniejsze badania. Inni zaś byli po prostu odsyłani z powrotem, ponieważ zgodnie z ustawami imigracyjnymi zakaz wstępu obejmował: „idiotów, chorych umysłowo, nędzarzy, poligamistów, osoby, które mogą się stać ciężarem publicznym, cierpią na odrażające lub niebezpieczne choroby zakaźne, były skazane za zbrodnie lub inne haniebne przestępstwa, dopuściły się wykroczeń przeciw moralności” oraz tych, którzy nie mieli pieniędzy na podróż w głąb kraju. Autorka nie tylko śledzi dramatyczne losy emigrantów polskich, żydowskich, niemieckich czy włoskich, ale dzięki ogromnej reporterskiej pasji i dociekliwości ożywia postaci pracowników stacji na Ellis Island - lekarzy, pielęgniarek, komisarzy, tłumaczy oraz opiekunek społecznych, a nawet przyzwoitek.
Nazwę Ellis Island znam od kilku lat. Od momentu, kiedy zainteresowałam się genealogią i zaczęłam zbierać dane o mojej rodzinie. Przez te parę lat przekopałam się przez, przechowywane w oddziałach archiwów państwowych (gł. m.st. Warszawy), a także zmikrofilmowane przez mormonów (którzy mikrofilmowani, o dziwo! nasze księgi), księgi metrykalne (parafialne) i księgi mieszkańców wsi i miast oraz inne dokumenty. W ten sposób ustaliłam dane o moich przodkach, począwszy od przełomu XVIII i XIX wieku. Trudniej było dotrzeć do informacji dotyczących losów rodziny z przełomu XIX/XX wieku i początku XX wieku, bo dane są jeszcze częściowo objęte ustawą o ochronie danych osobowych. Akt parafialnych dotyczących tych lat nie udostępnia się jeszcze w archiwach, a parafie nie zawsze mają czas zajmować się genealogami.
Dlatego właśnie, w poszukiwaniu informacji o moich przodkach, trafiłam na informację o tzw. manifestach okrętowych czyli spisach pasażerów, którzy podróżowali m.in. z terenów Polski (wtedy Rosji) do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu chleba i pracy. Czytałam te manifesty na stronie internetowej Ellis Island, wyszukując znajome nazwiska. Obok każdego z nich (są często przekręcone) było podane pochodzenie (miejsce urodzenia, też często przekręcone), a także rodzinne dane kontaktowe.
Żadnego z moich przodków nie znalazłam, (być może nigdy nie opuścili Polski, niektórzy z nich, jak wiem, przed wojną i po wojnie mieszkali w Warszawie), ale poznałam w ten sposób nieznaną część historii swego kraju - exodus wielu ludzi, którzy zmuszeni byli szukać swego szczęścia w dalekim kraju, za oceanem. Nie było to łatwe. Musieli wpierw dostać się na stacje załadunkowe, do konkretnego portu, wytrzymać trudy podróży zatłoczonych statkiem, a potem przejść na Ellis Island całą trudną procedurę związaną z przyjęciem do nowego kraju.
Oczywiście mogą nas razić sposoby selekcji osób przyjętych i zawracanych do kraju, często nieludzkie warunki, w których przechodzili tę procedurę - lekarską i psychologiczną. Jednak mało kto z emigrantów rezygnował z tej szansy na rozpoczęcie nowego życia i sam wracał do domu, tym bardziej, że wyruszając w tę podróż imigranci zwykle wyprzedawali się w rodzinnych krajach, by wziąć niezbędne rzeczy ze sobą i pozostawić sobie jeszcze fundusz na niezbędne opłaty.
"Wyspa klucz" jest przykładem książki, którą chce się czytać, którą czyta się z przyjemnością, mimo że jej temat, chociaż ciekawy, jest jednak dość trudny. Od pierwszej chwili byłam nią zachwycona, bo narracja jest bardzo ciekawie prowadzona. Przede wszystkim nie jest to nudny spis kolejnych lat istnienia stacji, ale barwna opowieść o przybywających na stację imigrantach (przybywali z wielu krajów świata, choć większość z Europy), ale także o ludziach, którzy tam pracowali. O tych ostatnich dowiadujemy się bardzo wiele, niektóre z tych postaci są fascynujące. Możemy sobie też plastycznie wyobrazić, jak wyspa wyglądała, jak była zbudowana i jak działała cała ta ogromna machina imigracyjna.
Jednak pod koniec byłam trochę rozczarowana, mimo że książka jest bardzo dobra i trudno sobie wyobrazić ogrom pracy, która została w nią włożona, jednak czegoś mi w niej brakowało, może losów poszczególnych osób - Polaków, którzy trafili na Ellis Island i zostali już w Ameryce na zawsze. Wiem, że pewnie byłoby to trudne, ale jestem pewna, że czymś niezmiernie interesującym byłoby odnaleźć rodzinę polską, która przechowuje w Stanach Zjednoczonych pamiątki po przodkach, którzy na przełomie wieków wyjechali z rodzinnego kraju, przepłynęli ocean, przeszli procedurę przyjęcia i osiedlili się w nowym kraju. Czegoś mi w tym brakowało..
Ale książkę z czystym sumieniem polecam.
Strona internetowa Ellis Island:
http://www.ellisisland.org/search/passSearch.asp
2 komentarze:
Byłam zachwycona!
Ja jeszcze nie czytałam:0 Wspaniała recenzja!
Pozdrawiam serdecznie
Prześlij komentarz