sobota, 20 czerwca 2009

Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd

Lubię książki podróżnicze. Ale ta jest naprawdę niezwykła. Jej podtytuł brzmi: "Listy z podróży afrykańskiej z lat 1931-1936" i w tym tkwi jej ogromny atut. Opisywana przez Kazimierza Nowaka Afryka istnieje, ale właściwie już jej nie ma. Czasy się zmieniły, przetoczyła się przez ten kontynent II wojna światowa, nie ma już kolonii: angielskich, francuskich, niemieckich, belgijskich, portugalskich. Kraje afrykańskie odzyskały niezależność, choć właściwie często fikcyjną, ujawniają się wciąż obecne waśnie międzyplemienne, jak w Rwandzie między Tutsi a Hutu (a trzeba wiedzieć, że trasa tego podróżnika przez te ziemie też przebiegała i spotykał Watussi i Bahutu).
Kazimierz Nowak, samotny podróżnik w latach 30. przemierzył na rowerze i pieszo (z rzadka posiłkując się wielbłądem - Sahara - czy łodzią - Kongo Belgijskie, czy wreszcie jadąc konno - Afryka Południowo-Zachodnia -) dwukrotnie Afrykę z północy na południe i z południa na północ. Nie odwiedzał miast (bo i miast jest wewnątrz kontynentu niewiele), szedł bezdrożami, nieuczęszczanymi przez białych szlakami, przez dżungle, puszcze, sawanny i pustynie, często z dala od ludzkich siedzib, nocował na ziemi, głodował, pił brudną wodę z kałuż, byle tylko przeżyć i iść dalej. Cały czas ryzykował swoim życiem, bardzo często chorował, cierpiąc na skutki tropikalnych chorób, głównie malarii, co objawiało się atakami 40-stopniowej gorączki. Ale opisywał prawdziwą Afrykę i wykonywał fantastyczne zdjęcia (a zachowało się ich z 10 tys. ok. 2 tys.), pisząc do polskich gazet reportaże z tej podróży swego życia. Przeciwny kolonializmowi wyrażał gorzkie refleksje na temat wyzyskiwania tubylców przez białych najeźdźców oraz czerpania korzyści z bogactw naturalnych Afryki, kosztem rodzimych mieszkańców - ostrzegał przy tym Polaków przed takimi mrzonkami, bo trzeba wiedzieć, że Polska miała wtedy kolonialne ciągoty.
Mimo trudów tej wielkiej, trwającej 5 lat, podróży był szczęśliwy, nocując pod gołym niebem, otoczony przez nocne, zwierzęce hałasy, porykiwania lwów, czując wokół siebie groźną lecz piękną afrykańską przyrodę. Przez afrykańskich tubylców był witany często z wrogością jako przybysz, po którym nie wiadomo czego można się spodziewać (rower wielu z tych ludów był przecież nieznany, a czasem nawet nie widzieli białego człowieka), spotykał ludożerców, beduinów, Tuaregów, Burów, Buszmenów, Pigmejów, afrykańskich władców, misjonarzy, z rzadka rodaków, jak nagle w środku Górnego Kassai w Kongo Belgijskim siostrę klauzurową Magdalenę z Krakowa, z którą rozmawiał w rozmównicy, nie widząc nawet jej twarzy.
Przeżywał niebezpieczne przygody, wychodząc żywo z tak wielu opresji, że musiał mieć opiekuńczego ducha, który wciąż nad nim czuwał.
Przemierzył w drodze na południe - Libię, Egipt, Sudan, Kongo Belgijskie, Rodezję, Związek Południowej Afryki, a potem z powrotem na północ inną drogą - Afrykę Południowo-Zachodnią, Angolę, Kongo Belgijskie, Francuską Afrykę Równikową oraz Francuską Afrykę Równikową do Algierii.
Najbardziej narzekał na mnożące się formalności, związane z przekraczaniem granic, rabunkowe cła, które musiał opłacać za swój nad wyraz skromny bagaż, co bardzo uszczuplało jego i tak niewielki budżet (i zmuszało często do głodowania) i - nierzadko - na nieżyczliwość ludzką.
Środki finansowe dla siebie i dla pozostającej w kraju rodziny zdobywał honorariami za reportaże i zdjęcia, posyłając je do polskich i niemieckich czasopism, niektóre ze zdjęć sprzedawał od razu na miejscu, by zdobyć środki na niezbędne opłaty oraz na żywność.
W listopadzie 1936 roku zakończył liczącą przeszło 40 tys. kilometrów ponad 5-letnią, samotną wędrówkę. Za ostatnie pieniądze kupił ubranie i wrócił do Polski. Jednak wycieńczony nawrotami malarii i po przebyciu operacji po zapaleniu okostnej lewej nogi, zapadł na zapalenie płuc. Rok po powrocie do kraju, po swoich niebezpiecznych podróżach, umarł - w październiku 1937 roku.
Przez całe lata ten niezwykły podróżnik był zapomniany, jednak w 1998 roku do artykułów, publikowanych w różnych czasopismach polskich z lat 30. z podróży Kazimierza Nowaka do Afryki, dotarł Łukasz Wierzbicki. W 2000 roku ukazało się I wydanie tej książki (oparte na reportażach Kazimierza Nowaka), potem następne, uzupełnione nowymi materiałami, gdyż udało się dotrzeć do rodziny wielkiego podróżnika, a sam mistrz reportażu - Ryszard Kapuściński - zafascynowany postacią Kazimierza Nowaka, odsłaniając pamiątkową tablicę na dworcu poznańskim, powiedział: "Wyczyn Kazimierza Nowaka zasługuje na to, by jego nazwisko znalazło się w słownikach i encyklopediach, by było wymieniane obok takich nazwisk jak Stanley i Livingstone [..] pokazał, że jeden biały człowiek, zupełnie bezbronny, nieposiadający żadnego uzbrojenia, a jedynie wiarę w drugiego człowieka, może przebyć samotnie wielki kontynent, i to w czasach, gdy Europa zaczynała odkrywać Trzeci Świat.[..] Tylko ktoś, kto zna te rejony, gdzie podróżował [..] może docenić to bohaterstwo połączone ze skromnością".
I ja zafascynowana czytałam tę opowieść niezwykłego człowieka, śledziłam trasę jego wędrówki, z palcem na mapie, korzystając z obrazu satelitarnego przemierzanych przez niego terenów, nie mogąc uwierzyć, że jeden człowiek mógł przejść całą tą niesamowitą i groźną przestrzeń - piaski pustyni, puszcze i sawanny, wspinać się na ośnieżone szczyty Ruwenzori w sercu Afryki, płynąć rzekami Lulua i Kassai na pokładzie (13-metrowej długości i 65 centymetrowej szerokości) łodzi ochrzczonej swojskim imieniem "Maryś", wreszcie jadąc na wysłużonym i bez końca łatanym rowerze czy idąc pieszo...
"To zupełnie niezwykła książka" - powtórzę znów za Ryszardem Kapuścińskim.
Dla mnie - wychowanej na przygodach Tomka Wilmowskiego (cyklu podróżniczych książek Alfreda Szklarskiego, których akcja toczy się na różnych kontynentach na początku XX wieku, w tym na Czarnym Lądzie) - ta książka jest bardzo bliska.

(więcej o podróżniku: http://www.kazimierznowak.pl/biografia/
trasa jego podróży: http://www.kazimierznowak.pl/trasa-podrozy-1931-1936/ )

środa, 27 maja 2009

Tajemnica Abigel

Ten film pamiętam do dziś. Było to w latach 80., kiedy prawdopodobnie dwukrotnie pokazywano w naszej telewizji ten 4-odcinkowy węgierski serial.
Serial opowiada o węgierskiej nastolatce, którą w czasie II WŚ ojciec musiał dla bezpieczeństwa umieścić w surowej szkole religijnej na prowincji. Gina początkowo buntuje się przeciwko szkolnym rygorom i czuje się wyobcowana wśród innych uczennic, próbuje uciekać; ostatecznie pojmuje powagę sytuacji. Jej powiernikiem staje się stojąca w ogrodzie statua postaci zwanej Abigél, która według miejscowej tradycji pomaga osobom pozostawiającym w trzymanym przez posąg naczyniu ukryte karteczki z życzeniami. Czy to tylko szkolna, dziecięca legenda, czy też ktoś naprawdę odbiera pozostawiane u Abigél wiadomości?
Akcja dzieje się w czasie II wojny światowej na pensji dla dziewcząt, prowadzonej przez surowego dyrektora i siostry diakonisy. Przywieziona tu przez swego ojca, generała, i pozostawiona na czas bliżej nieokreślony, Georgina Vitay źle się czuje na tej pensji, nieprzyzwyczajona do rygoru, panującego w tym zakładzie, nie potrafi się dostosować do jego zasad i nie potrafi nawiązać dobrych stosunków z koleżankami. Inteligentna, niepokorna i samowolna musi szybko dorosnąć, zmuszona do tego okolicznościami.
Pamiętam dobrze główną bohaterkę ciemnowłosą Georginę, graną przez Evę Szerencsi, oraz jasnowłosą siostrę Zuzannę, pozornie równie surową jak dyrektor, a jednak mającą czułe serce. Pamiętam też profesorów uczących na pensji, młodego i przystojnego Kalmara, w którym kochały się pensjonariuszki oraz fajtłapowatego, niezgrabnego Koniga w okularach a także pełną energii dawną wychowanicę pensji - Micci Horn, a wreszcie tajemniczy posąg Abigel, która pomagała uczennicom w najtrudniejszych sprawach, jeśli się ktoś do niej z tym zwrócił... I młodego oficera, znajomego Giny spoza pensji, Feri Kunza.
Serial zrobił wtedy na mnie duże wrażenie, ale aż do tego roku nie czytałam książki Magdy Szabo, według której został nakręcony. Rzadko jest wznawiana, można ją znaleźć w bibliotekach, na rynku jest praktycznie niedostępna, a jeśli jest dostępna, to jest droga.
Teraz udało mi się wysłuchać nagrania dźwiękowego tej książki w wykonaniu Anny Nehrebeckiej i zachwyciłam się. Nie mogłam się oderwać od tego nagrania. Słuchałam z przerwami, wieczorami, żałując, że muszę przerwać słuchanie, bo trzeba iść spać, bo rano do pracy...
Ta opowieść wciąga, styl jest przyjemny, a wykonanie świetne. Wzruszałam się, ponownie śledząc losy moich ulubionych postaci i całą intrygę, która zmierza do zaskakującego rozwiązania. Powieść ma wspaniały klimat. Mówi o pensji o surowym rygorze, zasadach, naszych wyobrażeniach na temat innych ludzi, odpowiedzialności za siebie i innych, miłości, wreszcie o cichym bohaterstwie w trudnych czasach.
To wspaniała książka dla wszystkich. Ma urok dawnych lektur, dawnych czasów, a jednocześnie uniwersalne przesłanie.

wtorek, 19 maja 2009

Marley i ja

Ten film jest reklamowany jakby była to komedia z szalonym psem w tle, choć tak naprawdę to film obyczajowy z elementami komediowymi.
To w rzeczywistości opowieść o tworzeniu rodziny, o życiu w rodzinie, o małżeństwie, o podejmowaniu trudnych wyborów, które okazują się najważniejsze w życiu. Bo nie są istotne plany, których się chcemy trzymać, jakieś przyjęte wcześniej założenia. Życie samo to weryfikuje, czasem trzeba z czegoś zrezygnować, z czegoś co wydaje się dla nas bardzo ważne, z naszych marzeń, z jakiejś części siebie, ale w zamian dostajemy coś innego, inne szczęście, które wcale nie jest gorsze, mniejsze, jest inne, może nawet lepsze?
W życie Jenny i Johnego, którzy są świeżo po ślubie, wkracza mały rozkoszny szczeniak labradora, który jednak jest wielkim rozrabiaką, a z wiekiem nie traci nic ze swej energii, gryzie, psuje wszystko w domu, jest prawdziwym utrapieniem. Na świat przychodzą dzieci, rodzice próbują się dostosować do tej sytuacji, a pies jest dodatkowym kłopotem. W dodatku praca, którą wykonuje Johny nie daje mu zadowolenia, porównuje swoje felietony do reportaży kolegi, który jeździ po całym świecie i spotyka znanych ludzi.
Jednocześnie jego żona musi zrezygnować ze swojej pracy i zająć się całkowicie dziećmi. Oboje mają wrażenie, że nie tego oczekiwali od życia, nie tak sobie wyobrażali życie - pracę, małżeństwo, posiadanie rodziny. W dodatku ich pies nie należy do miłych kanapowców, ale jest prawdziwą chodzącą katastrofą.
"Marley i ja" porusza wiele tematów, zarysowuje różne problemy, skłania do refleksji. Z pewnością nie jest to lekki i łatwy film rodzinny, ale czasem wesoła, czasem smutna, a czasem bardzo smutna opowieść o życiu, z jego dobrymi i złymi chwilami. I o tym, czym naprawdę jest rodzina i ile w jej życie może wnieść "najgorszy pies świata".
Obsada filmu: Jennifer Aniston (Jenny), Owen Wilson (John), Alan Arkin (w roli szefa), Eric Dane (w roli przyjaciela Johna), epizodyczna rola Kathleen Turner w roli treserki psów (w ogóle jej nie poznałam!)
Film jest adaptacją powieści dziennikarza, Johna Grogana, który opisał własne doświadczenia i wpływ, jaki wywarł na jego rodzinę jego pies.

P.S. Końcówkę filmu przepłakałam. To było silniejsze ode mnie.

sobota, 9 maja 2009

Last Chance Harvey

Harvey Shine (Dustin Hoffman) to samotny nowojorczyk, którego posada znajduje się na włosku. Przed wykonaniem zadania, jakie powierzył mu szef, które może uratować mu pracę, Harvey musi wylecieć do Londynu na ślub swojej córki. Tam czeka go szereg nieprzyjemnych zaskoczeń oraz spotkanie z niejaką Kate (Emma Thompson), które może odmienić życie dwojga tych ludzi.

Nietypowa to komedia romantyczna, bo i nie jest to tak naprawdę komedia, ani nie opowiada o pełnych życia i nadziei młodych ludziach.
To opowieść o mężczyźnie i kobiecie w wieku dojrzałym, którym w życiu się nie udało, którzy mają poczucie, że nic już ich dobrego nie czeka, że wszystko już zostawili za sobą.
Harvey przyjeżdża na ślub córki, ale ich drogi się rozeszły, kiedy rodzina się rozpadła, bo doszło do rozwodu. Jego żona wyszła po raz drugi za mąż, a ojczym stał się w życiu córki ważny, ważniejszy niż ojciec. Praca Harveya nie przynosi mu satysfakcji, a i on sam nie jest już w firmie potrzebny. Wydaje się nieudacznikiem, który stracił rodzinę i pracę. Czuje się samotny i przegrany.
Kate ma niezbyt interesującą pracę i prócz mieszkającej samotnie matki, która wciąż do niej wydzwania i koleżanek z pracy, które próbują znaleźć jej kogoś i umawiają ją na nieudane zresztą randki w ciemno, nie ma nikogo. Czuje, że prawdziwe życie przeszło gdzieś obok niej.
Tych dwoje spotyka się przypadkowo, wydaje się, że trudno im będzie nawiązać kontakt, bo oboje, a zwłaszcza Kate, są ostrożni, obawiają się zranienia i zaangażowania, jednak być może to jest już ich ostatnia szansa...
Film tak naprawdę jest dość melancholijny, zwłaszcza, gdy uświadamiamy sobie dramat Harveya, który widzi, że nikomu nie jest już potrzebny.
Jednak z chwilą, gdy spotyka Kate, jego energia i chęć życia powraca, postanawia walczyć o miejsce w sercu córki (wydaje się, że dzięki Kate jest silniejszy), a przede wszystkim rzucić wszystko na jedną szalę, wykorzystać to, co dał mu los.
To film, który jest oparty na parze aktorów: Dustinie Hoffmanie i Emmie Thompson, którzy wcielili się w główne postaci i dali im życie. Nie należy oczekiwać wartkiej akcji, ale ciepłej, choć przesyconej dużą dozą melancholii opowieści o dojrzałych ludziach, którzy dostali ostatnią szansę i tylko od nich zależy, czy zrezygnują w obawie przed porażką czy spróbują tę szansę wykorzystać.
Są też w tym filmie elementy komediowe - ot, choćby różnica wzrostu między Emmą Thompson a Dustinem Hoffmanem, która została w filmie wykorzystana, czy też żarty ze stereotypu cudzoziemca czyli groźnego obcego, gdyż w sąsiedztwo matki Kate wprowadza się Polak, którego samotna kobieta obserwuje i podejrzewa o najgorsze, a o wszystkim informuje telefonicznie córkę. Jednak nie wszystko jest takie, jakim się wydaje... Koniecznie obejrzyjcie do końca napisy końcowe...
Mnie się film bardzo podobał. Od chwili, gdy o tym filmie usłyszałam, chciałam go obejrzeć i nie zawiodłam się. Nawet w dwóch momentach trochę się wzruszyłam, w tym raz na smutno. Podobał mi się także filmowy motyw muzyczny... Film polecam, zwłaszcza tym, którym niestraszne jest nieco melancholijne kino. I co dziwne, wcale nie czułam aż tak dużej różnicy wieku między Dustinem a Emmą.