piątek, 17 lipca 2009

Endurance: Antarktyczna wyprawa Shackletona

To barwna opowieść o legendarnej już wyprawie antarktycznej pod dowództwem Ernesta Shackletona. Gdy Amundsen w 1911 roku i zaraz po nim Scott zdobyli biegun południowy, ich rywal sir Ernest Shackleton wyruszył w 1914 roku w „ostatnią wielką podróż na ziemi” – by przebyć od jednego do drugiego brzegu Antarktydę. Popłynął z 27 towarzyszami na statku ENDURANCE, ale rejs zakończył się katastrofą, gdy statek został uwięziony, a po przeszło pół roku – zmiażdżony w lodowym paku Morza Wedella, rzucając załogę na desperacką wojnę o przeżycie. Ich ucieczka z „piekła” – wielomiesięczne dryfowanie na krach, wycieńczająca podróż szalupami na Wyspę Słoniową, 800 milowa eskapada ratunkowa na 7-metrowej łodzi na wyspę Georgia Południowa po rozszalałym Atlantyku, nieprzerwana 36-godzinna przeprawa przez góry i lodowce na drugi brzeg Georgii – jest jedną z najwspanialszych pionierskich historii.
Ta podróż statkiem Endurance miała być zaledwie początkiem wielkiej wyprawy antarktycznej. Okazało się, że 27 marynarzy, badaczy i naukowców musiało stoczyć dwuletnią walkę o życie w lodach okołobiegunowych, mieszkać na niewielkim, dryfującym, uwięzionym w lodowym paku statku, obozować na krze, a w końcu na Wyspie Słoniowej, a czterech z nich musiało pokonać siedmiometrową łodzią drogę niespokojnym oceanem, by przynieść ratunek sobie i pozostałym na wyspie towarzyszom. To fascynująca opowieść o niesamowitym dowódcy - pechowcu Erneście Shackletonie, któremu nie udała się kolejna wyprawa na Antarktydę, a który jednak utrzymał całą swoją załogę przy życiu, mimo wszelkich trudów, ciężkich warunków życia, musiał zadbać nie tylko o ich stan fizyczny, ale także o ich stan psychiczny, by nie poddali się, wpadając w zagrażającą śmiercią wszechogarniającą apatię.
Wśród 27-osobowej załogi były różne osobowości, jedni byli dzielni i pełni energii, inni trudni do zniesienia, konfliktowi lub apatyczni. Oni wszyscy byli zmuszeni znosić się 24 godziny na dobę i współdziałać. Wyczuwający nastroje dowódca potrafił ich wszystkich połączyć, utrzymać dyscyplinę i doprowadzić do szczęśliwego zakończenia.
Autorka - Caroline Alexander opisuje, w jaki sposób podróżnicy urządzili się na małym statku, by przetrwać długie miesiące uwięzienia w lodowym paku, jak urozmaicali sobie monotonne dni, jak musieli ratować się ucieczką ze ściśniętego przez lody okrętu, jak podróżowali poprzez lodową krę, jak musieli rezygnować z rzeczy osobistych, żeby zmniejszyć ciężar i co udało im się ocalić, jak płynęli łodziami w bardzo trudnych warunkach, ledwie ostatkiem sił docierając do niegościnnej, wietrznej Wyspy Słoniowej, jak urządali kolejne obozy, jak nocowali leżąc niemal w wodzie z roztopionego lodu. Jak w końcu czterech z nich postanowiło zaryzykować i popłynąć łodzią poprzez ogromne sztormy i burze, by dotrzeć do ludzi i znaleźć pomoc. Tytaniczna, nadludzka niemal praca i wytrzymałość w walce o przetrwanie.
Relację obrazują piękne zdjęcia towarzyszącego wyprawie fotografa i one same w sobie są fascynujące, a niesamowite jest to, że udało się je zachować (w tym ciężkie płyty!), podobnie jak dzienniki członków tej ekspedycji.

Tytułem uzupełnienia:
Po pochłonięciu z zainteresowaniem książki Caroline Alexander nabrałam ochoty na przeczytanie innej relacji o dziejach tej dramatycznej ekspedycji Shackletona. W bibliotece odnalazłam na półce "Wyprawę Endurance" pióra Aldreda Lansinga.Mogę więc porównać obie te książki. Z czystym sumieniem stwierdzam, że niejako się uzupełniają. Powiedziałabym, że Caroline Alexander nie waha się wspominać o pewnych problemach, związanych z odmiennymi charakterami uczestników wyprawy, może trochę więcej mówi o nich samych, o nie zawsze miłych cechach charakteru, które ujawniały się w tych trudnych warunkach (swoistym kuriozum jest postać dziwaka - Orde-Leesa, co wynika z lektury obu wersji). Autorka pięknie opisuje to, jak urządzili sobie życie na statku w czasie jego uwięzienia w lodach paku, jak organizowali sobie czas. Natomiast Lansing wspomina o pewnych szczegółach, których zabrakło w książce Alexander - m.in. rozwinął nieco temat psów (jeden z najsmutniejszych w tej opowieści wątków). Książce Caroline Alexander towarzyszy nieco więcej zdjęć Franka Hurleya.
Jednak obie relacje z czystym sumieniem polecam.

niedziela, 12 lipca 2009

Rowerem do Indii

Spontaniczny wypad rowerem do Indii przez Ukrainę, Turcję, Iran, Pakistan – bez drobiazgowych planów, przygotowań, wiedzy i środków finansowych – stał się podstawą do odmalowania krajów Bliskiego (i dalszego) Wschodu z perspektywy przemierzającego je samotnie rowerzysty. Relacja – poprzez spojrzenie na życie napotykanych po drodze zwykłych ludzi – rewiduje utarte przez media poglądy na temat krajów muzułmańskich i otwiera oczy na współczesne Indie. Trudne do uchwycenia skądinąd niż z roweru obrazy przedstawiają życie codzienne mało uczęszczanych, nieznanych miejsc, a także przeraźliwie ogromnych i ruchliwych metropolii. Książka jest jednocześnie zapisem osobistych przeżyć i codziennych zmagań z rzeczywistością, pokazuje, czym jest ambicja w obliczu potęgi natury i ludzkich słabości.
Po przeczytaniu książek Kingi Choszcz, napisanych ładnie i barwnym stylem, postanowiłam przeczytać kolejną opowieść drogi, tym razem napisaną przez mężczyznę. I to widać. Język jest zupełnie inny, relacja jest dość sucha, autor mówi o wszystkich uciążliwościach obcowania z tubylcami, a także nie szczędzi obrazów, w których widać, że podróż rowerem przez Pakistan, Indie i Nepal nie jest sielanką. Może to zależy od podejścia podróżującego do mijanych miejsc, do ludzi, których spotyka na swojej drodze. Jednak odnoszę wrażenie, że Chałupski nie owija w bawełnę, nie upiększa rzeczywistości. Pokazuje wszystkie trudy i niebezpieczeństwa takiej wyprawy. Mówi dużo o życzliwości, jaką cechują się ludzie krajów muzułmańskich wobec obcych, a jednak skarży się na swego rodzaju namolność, z jaką narzucają się tubylcy przybyszom. Podróżujący według niego nie ma chwili spokoju, chyba że z dala od ludzi, na pustkowiu. Jeśli tylko trafia na tubylców, ci natychmiast narzucają się samotnemu rowerzyście, oferując swoje usługi, zwykle usiłując coś sprzedać, albo po prostu chcą rozmawiać. Chałupski w przeciwieństwie do Kingi Choszcz i jej towarzysza, nocował zwykle w tanich hotelach, nie zatrzymywał się raczej u tubylców, chciał trochę spokoju i odpoczynku po godzinach pedałowania. Kinga Choszcz pragnęła jak najlepiej poznać ludzi, więc najczęściej (także pewnie z oszczędności) korzystała z darmowych noclegów, mieszkając po prostu z życzliwymi rodzinami, dzieląc po trosze ich życie. Czy jej to nie męczyło? Myślę, że pewnie tak, ale z drugiej strony ona podróżowała stopem, a Chałupski na rowerze, co z pewnością było męczące i wymagało wysiłku fizycznego.
On opisuje także jakie lekarstwa był zmuszony przyjmować, by uniknąć zachorowania na malarię. Wydaje się, że Kinga nie brała nic, pewnie dlatego w końcu zachorowała.
On pisze we wstępie o względnym bezpieczeństwie podróżowania po krajach Azji, ale z relacji to nie do końca wynika, bo zagrożeń jest niemało, a i zdarzają się kradzieże, jak to w podróży. Pisze dużo o biedzie, do której tubylcy są już w sumie przyzwyczajeni, choć wielu z nich chciałoby się wyrwać na zachód.
Książka Chałupskiego jest z pewnością ciekawa, tym bardziej, że opisuje m.in. trekking wokół Annapurny. Jednak po przeczytaniu tej relacji wiem z pewnością, że nie chciałabym powtórzyć takiej wyprawy...

czwartek, 9 lipca 2009

Śladami Kingi Choszcz

"Prowadził nas los" - pięć lat spędzonych w drodze. Świat niemal cały objechany autostopem. Podróż, co wzięła się z marzeń dwojga młodych ludzi (Kinga Choszcz i Radosław Siuda "Chopin"), którzy mieli odwagę po prostu je spełnić. W zasadzie bez planu, w zasadzie bez pieniędzy - z ufnością w łaskawość losu oraz z wiarą w ludzi. [..]Ogromny materiał, w formie dziennika zgromadzony w Internecie, starczyłby na kilka grubych tomów. Bolesne cięcia, setki odrzuconych zdjęć... Autorce udało się jednak ocalić - w tym co pozostało - ducha tej podróży. Ideę poznawania świata poprzez ludzi, w których życie wkraczali oboje nieustannie - na krócej bądź dłużej. Smakowali przecież codzienność prostego wieśniaka z gór Boliwii, japońskiego lekarza czy tybetańskiego mnicha. Snuli refleksje nad życiem, rozciągnięci w hamakach zrelaksowanych Indian Kuna na wyspach San Blas i walczyli o byt, dusząc się smogiem, wśród zabieganych Tajwańczyków. W sumie - przeżyli solidny kawał prawdziwego życia. To właśnie - nie widoki czy słynne budowle - jest solą tej książki.
"Moja Afryka" - Kinga Choszcz za swoją pięcioletnią podróż autostopem dookoła świata otrzymała w roku 2004 "Kolosa" - najbardziej prestiżową nagrodę podróżniczą w Polsce. W tamtej podróży musiała pominąć Afrykę i od dnia powrotu myślała nad realizacją tego planu. Druga i niestety już ostatnia książka Kingi Choszcz powstała na podstawie jej relacji z samotnej podróży do Afryki. W czasie tej podróży autorka zmarła na malarię. Na nasze szczęście jej bardzo obszerny internetowy pamiętnik, który powstawał na bieżąco w czasie podróży zawiera opisy niemal wszystkich odwiedzonych miejsc oraz napotkanych ludzi a także przebogatą dokumentację fotograficzną.


Podziwiam ludzi, którzy realizują własne marzenia i którzy mają odwagę podążać ich śladem. Te dwie książki o tym właśnie mówią - o poznawaniu świata, o wielkiej podróży. Można oczywiście narzekać, zwłaszcza czytając pierwszą z tych książek, co to za poznawanie świata, gdy podróżnicy przemierzają ogromne przestrzenie autostopem, widząc je jedynie z perspektywy szosy czy drogi, z rzadka zatrzymując się na dłużej. Druga książka nieco takie wrażenie modyfikuje, bo w podróży po Afryce jest więcej spotkań z człowiekiem i odmienną kulturą, ale może to tylko złudzenie, bo podróż i książka jest krótsza.
Jednak obie się bronią, bo obie są tak samo ciekawe. Oczywiście można się zastanawiać, czy było warto, skoro autorka przypłaciła swoją pasję życiem? Czy zawsze była rozsądna, idąc ufnie za napotkanym człowiekiem, który proponował nocleg? To że nic jej się wcześniej nie stało, uważam za niemal cud (samotna kobieta w Afryce!), bo przebywała w niebezpiecznych miejscach, bo spotykała tylu ludzi, którym niemal bezgranicznie ufała... Żywiła się w ich domach, spała w ich łóżkach, czasem dzieliła ich życie.
Treścią tej książki (tak samo jak pierwszej) są właśnie spotkania z ludźmi, bardziej niż zwiedzanie pięknych miejsc.
Można się oczywiście zastanawiać nad tym, czy pisanie o nielegalnym przekraczaniu granic, w momencie kiedy wiadomo, że podróż śledzą w internecie (a potem czytają te dzienniki w formie już wydanej książki) setki czy tysiące osób, które będą się potem wzorować na bohaterach, jest rozsądne. Owszem, wizy nie są czymś co lubimy, bo ograniczają swobodę podróżowania, ale chwalenie się tym, że wędruje się nielegalnie po jakimś kraju... Prawo nie jest po to, żeby je łamać...
Także wegańska dieta, którą Kinga w swoich książkach tak bardzo reklamuje, jak sądzę, nie jest dla wszystkich. Zastanawiałam się cały czas, czy nie pozbawiała ją ona sił potrzebnych w podróży, tym bardziej, że podobno leżąc w szpitalu w Ghanie była bardzo wychudzona.
Zostaje jeszcze sprawa nastolatki z Ghany, która została wykupiona przez Kingę za 50 dolarów od ciężkiej pracy i wyposażona tak, aby mogła pójść do szkoły. Szczytny cel, ale co potem się stało? Jej mama, już długo po śmierci Kingi, sprowadziła Malaikę do Polski, gdzie chodziła do szkoły, a potem po roku odwiozła ją z powrotem do Ghany. Sprawa kontrowersyjna, choć rozumiem mamę Kingi, że chciała spełnić marzenie swej zmarłej córki i dać szansę dziewczynce. Ale jaka przyszłość czeka Malaikę? Poznała inne życie, życie Europejczyka, a potem musiała wrócić do rodzinnego kraju i znanych sobie dobrze trudnych warunków życia. To bardzo złożona sprawa, a każda decyzja wydaje się niewłaściwa.
Jednak Kinga była niesamowitym człowiekiem. A jej książki z obecnym w nich duchem podróżowania, duchem freespirit, z pewnością są godne podziwu.
Nie marzę o takich podróżach. Dla mnie szczęściem byłoby poznanie Polski, bo "cudze chwalicie, swego nie znacie". Wierzę, że Kinga znała "swoje", ale wielu z tych, którzy szukają przygód gdzieś daleko, nie wiedzą, co mają blisko pod nosem.
Obie książki bardzo polecam do przeczytania, zwłaszcza teraz, w czasie wakacji.
Mogą być dużą inspiracją. Chwilami nawet, obawiam się, że niebezpieczną inspiracją, bo żeby w czasie takiej podróży nic złego się nie stało, trzeba mieć dużo szczęścia.

P.S. Podróż dookoła świata Chopin przypłacił durem brzusznym, a Kinga w czasie podróży po Afryce zachorowała na ciężką postać malarii i zmarła.

O Kindzie Choszcz w wikipedii:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Kinga_Choszcz

sobota, 20 czerwca 2009

Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd

Lubię książki podróżnicze. Ale ta jest naprawdę niezwykła. Jej podtytuł brzmi: "Listy z podróży afrykańskiej z lat 1931-1936" i w tym tkwi jej ogromny atut. Opisywana przez Kazimierza Nowaka Afryka istnieje, ale właściwie już jej nie ma. Czasy się zmieniły, przetoczyła się przez ten kontynent II wojna światowa, nie ma już kolonii: angielskich, francuskich, niemieckich, belgijskich, portugalskich. Kraje afrykańskie odzyskały niezależność, choć właściwie często fikcyjną, ujawniają się wciąż obecne waśnie międzyplemienne, jak w Rwandzie między Tutsi a Hutu (a trzeba wiedzieć, że trasa tego podróżnika przez te ziemie też przebiegała i spotykał Watussi i Bahutu).
Kazimierz Nowak, samotny podróżnik w latach 30. przemierzył na rowerze i pieszo (z rzadka posiłkując się wielbłądem - Sahara - czy łodzią - Kongo Belgijskie, czy wreszcie jadąc konno - Afryka Południowo-Zachodnia -) dwukrotnie Afrykę z północy na południe i z południa na północ. Nie odwiedzał miast (bo i miast jest wewnątrz kontynentu niewiele), szedł bezdrożami, nieuczęszczanymi przez białych szlakami, przez dżungle, puszcze, sawanny i pustynie, często z dala od ludzkich siedzib, nocował na ziemi, głodował, pił brudną wodę z kałuż, byle tylko przeżyć i iść dalej. Cały czas ryzykował swoim życiem, bardzo często chorował, cierpiąc na skutki tropikalnych chorób, głównie malarii, co objawiało się atakami 40-stopniowej gorączki. Ale opisywał prawdziwą Afrykę i wykonywał fantastyczne zdjęcia (a zachowało się ich z 10 tys. ok. 2 tys.), pisząc do polskich gazet reportaże z tej podróży swego życia. Przeciwny kolonializmowi wyrażał gorzkie refleksje na temat wyzyskiwania tubylców przez białych najeźdźców oraz czerpania korzyści z bogactw naturalnych Afryki, kosztem rodzimych mieszkańców - ostrzegał przy tym Polaków przed takimi mrzonkami, bo trzeba wiedzieć, że Polska miała wtedy kolonialne ciągoty.
Mimo trudów tej wielkiej, trwającej 5 lat, podróży był szczęśliwy, nocując pod gołym niebem, otoczony przez nocne, zwierzęce hałasy, porykiwania lwów, czując wokół siebie groźną lecz piękną afrykańską przyrodę. Przez afrykańskich tubylców był witany często z wrogością jako przybysz, po którym nie wiadomo czego można się spodziewać (rower wielu z tych ludów był przecież nieznany, a czasem nawet nie widzieli białego człowieka), spotykał ludożerców, beduinów, Tuaregów, Burów, Buszmenów, Pigmejów, afrykańskich władców, misjonarzy, z rzadka rodaków, jak nagle w środku Górnego Kassai w Kongo Belgijskim siostrę klauzurową Magdalenę z Krakowa, z którą rozmawiał w rozmównicy, nie widząc nawet jej twarzy.
Przeżywał niebezpieczne przygody, wychodząc żywo z tak wielu opresji, że musiał mieć opiekuńczego ducha, który wciąż nad nim czuwał.
Przemierzył w drodze na południe - Libię, Egipt, Sudan, Kongo Belgijskie, Rodezję, Związek Południowej Afryki, a potem z powrotem na północ inną drogą - Afrykę Południowo-Zachodnią, Angolę, Kongo Belgijskie, Francuską Afrykę Równikową oraz Francuską Afrykę Równikową do Algierii.
Najbardziej narzekał na mnożące się formalności, związane z przekraczaniem granic, rabunkowe cła, które musiał opłacać za swój nad wyraz skromny bagaż, co bardzo uszczuplało jego i tak niewielki budżet (i zmuszało często do głodowania) i - nierzadko - na nieżyczliwość ludzką.
Środki finansowe dla siebie i dla pozostającej w kraju rodziny zdobywał honorariami za reportaże i zdjęcia, posyłając je do polskich i niemieckich czasopism, niektóre ze zdjęć sprzedawał od razu na miejscu, by zdobyć środki na niezbędne opłaty oraz na żywność.
W listopadzie 1936 roku zakończył liczącą przeszło 40 tys. kilometrów ponad 5-letnią, samotną wędrówkę. Za ostatnie pieniądze kupił ubranie i wrócił do Polski. Jednak wycieńczony nawrotami malarii i po przebyciu operacji po zapaleniu okostnej lewej nogi, zapadł na zapalenie płuc. Rok po powrocie do kraju, po swoich niebezpiecznych podróżach, umarł - w październiku 1937 roku.
Przez całe lata ten niezwykły podróżnik był zapomniany, jednak w 1998 roku do artykułów, publikowanych w różnych czasopismach polskich z lat 30. z podróży Kazimierza Nowaka do Afryki, dotarł Łukasz Wierzbicki. W 2000 roku ukazało się I wydanie tej książki (oparte na reportażach Kazimierza Nowaka), potem następne, uzupełnione nowymi materiałami, gdyż udało się dotrzeć do rodziny wielkiego podróżnika, a sam mistrz reportażu - Ryszard Kapuściński - zafascynowany postacią Kazimierza Nowaka, odsłaniając pamiątkową tablicę na dworcu poznańskim, powiedział: "Wyczyn Kazimierza Nowaka zasługuje na to, by jego nazwisko znalazło się w słownikach i encyklopediach, by było wymieniane obok takich nazwisk jak Stanley i Livingstone [..] pokazał, że jeden biały człowiek, zupełnie bezbronny, nieposiadający żadnego uzbrojenia, a jedynie wiarę w drugiego człowieka, może przebyć samotnie wielki kontynent, i to w czasach, gdy Europa zaczynała odkrywać Trzeci Świat.[..] Tylko ktoś, kto zna te rejony, gdzie podróżował [..] może docenić to bohaterstwo połączone ze skromnością".
I ja zafascynowana czytałam tę opowieść niezwykłego człowieka, śledziłam trasę jego wędrówki, z palcem na mapie, korzystając z obrazu satelitarnego przemierzanych przez niego terenów, nie mogąc uwierzyć, że jeden człowiek mógł przejść całą tą niesamowitą i groźną przestrzeń - piaski pustyni, puszcze i sawanny, wspinać się na ośnieżone szczyty Ruwenzori w sercu Afryki, płynąć rzekami Lulua i Kassai na pokładzie (13-metrowej długości i 65 centymetrowej szerokości) łodzi ochrzczonej swojskim imieniem "Maryś", wreszcie jadąc na wysłużonym i bez końca łatanym rowerze czy idąc pieszo...
"To zupełnie niezwykła książka" - powtórzę znów za Ryszardem Kapuścińskim.
Dla mnie - wychowanej na przygodach Tomka Wilmowskiego (cyklu podróżniczych książek Alfreda Szklarskiego, których akcja toczy się na różnych kontynentach na początku XX wieku, w tym na Czarnym Lądzie) - ta książka jest bardzo bliska.

(więcej o podróżniku: http://www.kazimierznowak.pl/biografia/
trasa jego podróży: http://www.kazimierznowak.pl/trasa-podrozy-1931-1936/ )