wtorek, 6 kwietnia 2010

500 dni miłości

Tom (Joseph Gordon-Levitt) jest nieszczęśliwym i niepoprawnym romantykiem, który zarabia na życie wymyślając teksty na pocztówki z życzeniami. Gdy jego dziewczyna, Summer (Zooey Deschanel), odchodzi od niego, zrozpaczony postanawia wrócić myślami do ich 500 dni razem, aby odkryć, co poszło źle. Ostatecznie refleksje Toma pozwolą mu na nowo odkryć jego prawdziwą życiową pasję...

Niebanalna to komedia romantyczna. Rzecz o chłopaku i dziewczynie, ale w tym związku trwającym tytułowe 500 dni, to chłopak wierzy w miłość, jako romantyczne uczucie, które wiąże ludzi, a dziewczyna jest tą, która woli luźny związek, w którym po prostu dobrze się bawi.

Przy tym bohater ma dwóch przyjaciół i siostrę, którzy komentują jego działania i próbują mu pomóc w podejmowaniu różnych decyzji, służą mu radami opartymi na swoim gorszym lub lepszym doświadczeniu.

Film jest zbudowany na scenach pochodzących z różnych etapów tego związku. Dlatego mamy przeskoki w czasie, retrospekcje. A raz w relacjach między bohaterami jest dobrze (gdy na początku dobrze im jest ze sobą), a raz źle (gdy z czasem okrywają dzielące ich różnice zainteresowań i gustów). Znamienna jest scena, w której wyobrażenia bohatera są zestawione z rzeczywistością. Bardzo to smutne, bo niestety tak właśnie jest w życiu, ono nigdy nie jest takie, jakiego chcemy. Przy tym reżyser bawi się w mieszanie gatunków filmowych, mamy nawet scenę rodem z musicalu.

Film mówi o tym, czy spotkanie drugiego człowieka to przypadek czy przeznaczenie. Czy miłość naprawdę istnieje? Kiedy czujemy, że ta właśnie osoba jest tą jedyną?

Bohater ma chłopięcą sylwetkę i ubiera się w chłopięcym stylu, co ma, jak sądzę, podkreślać jego naiwność życiową (np. uważa, że "Absolwent" skończył się happy endem). Dopiero, gdy przechodzi przez te 500 dni miłości do Summer, nabiera doświadczenia, pozbywa się złudzeń, zmienia pracę, dojrzewa i symbolicznie zmienia także swój styl ubierania. Po pełnym młodzieńczej miłości lecie (Summer) nadchodzi jesień (Autumn), być może jest to wreszcie dojrzałe, odwzajemnione uczucie.

Ciekawy jest soundtrack, zawierający piosenki spod znaku soft rocka i indie popu, który powoduje, że film ogląda się jeszcze lepiej.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Brothers (2009)

Film oparty jest na duńskim filmie "Bracia" z 2004 roku. Tommy Cahill (Jake Gyllenhaal) pociesza rodzinę swojego brata, Sama (Tobey Maguire) - jego żonę Grace (Natalie Portman) i ich dzieci - po jego zaginięciu na wyprawie wojennej. Sam przebywał na misji w Afganistanie i jest uważany za zmarłego. Między Tommym i Grace stopniowo rodzi się uczucie, które nie będzie miało szansy się rozwinąć, gdy sytuacja niespodziewanie się skomplikuje...

"Tylko polegli mogą zobaczyć koniec wojny - ja zobaczyłem ale nie wiem czy potrafię jeszcze żyć.."

Kiedy przeczytałam opis tego filmu, miałam skojarzenia z "Lecą żurawie". Nic bardziej mylnego. Chociaż jest tu miłosny trójkąt i motyw męża, który jedzie na wojnę i zostaje uznany za zmarłego, a żona zbliża się do jego brata, jednak w tym filmie chodzi o zupełnie coś innego. Jak dla mnie to kameralny obraz antywojenny, a także opowieść o tym, jak bardzo można się pomylić w ocenie jakiegoś człowieka i o tym, że zarówno dobro, jak i zło tkwi w każdym z nas.

Jest dwóch braci, ten który jest dobrym synem, bo spełnia oczekiwania rodziców. Ma żonę i dwie małe córeczki, które bardzo kocha. Jest też dobrym żołnierzem. Drugi jest czarną owcą w rodzinie, ma skłonności do alkoholu, a po napadzie na bank trafia do więzienia.

Kiedy Sam ma wyjechać na kolejną misję do Afganistanu, z więzienia wychodzi Tommy - nie jest miło witany przez ojca, który stawia mu jako wzór do naśladowania młodszego brata, także żona brata nie darzy go sympatią.

Wkrótce Sam wyjeżdża, a po jakimś czasie zostaje uznany za zmarłego, gdyż jego helikopter rozbił się w górach. Odbywa się symboliczny pogrzeb, Sam zostaje nazwany bohaterem wojennym. Grace jest załamana śmiercią męża, nie może pogodzić się z tym, co się stało. To wspólne nieszczęście zbliża do siebie ją i Tommy`ego. On za namową ojca postanawia jej pomóc i wraz z kolegami remontuje jej kuchnię, by poczuła się choć trochę lepiej. Zaczyna też spędzać więcej czasu z dziećmi i z samą Grace. Dziewczynki szybko przekonują się do niego.

Jednak Sam nie zginął w Afganistanie, został wraz z kolegą z oddziału jedynie uwięziony przez Talibów i przez kilka miesięcy przebywał w zamknięciu. Po uwolnieniu przez wojsko, wraca do domu, jednak jako zupełnie inny człowiek. Wyczuwa to żona, wyczuwają też dzieci, które nie lubią już tego nowego ojca, w zamian wolą wujka Tommy`ego.

Sam podejrzewa żonę o zdradę, ma niemal obsesję na tym punkcie. Nie chce rozmawiać o tym, co się stało w Afganistanie, a co pozostawiło w jego psychice głęboki ślad. Czy może się uwolnić od wspomnień? Czy może zapomnieć o tym co zrobił? Czy może być takim człowiekiem, jakim był wcześniej? Czy odzyska miłość żony i dzieci? Czy można wrócić do takiego życia jak przed tą wojną?

W zasadzie to bardzo dobrze pomyślany film antywojenny i może powinni go obejrzeć wszyscy, którzy wyjeżdżają jako ochotnicy na misje wojenne. Myślę, że tak jak stało się to po wojnie wietnamskiej, tak samo po Iraku i po Afganistanie, Amerykanie mają duży problem społeczny z żołnierzami, który po powrocie z misji nie mogą się odnaleźć w normalnym życiu, a w dodatku mogą być zagrożeniem dla swoich najbliższych.

Dlatego, jak sądzę, ten film chociaż pokazuje zagrożenia, i dobrze że to robi, nie maluje jednak obrazu tragicznego. Ostatnia scena jest otwarta, pozostawia pole do interpretacji i do wyobraźni, nie mówi o tym, jak potoczyło się życie tych ludzi. Cieszę się, że nie było tutaj tak amerykańskiego hurraoptymizmu.

Mądry film.

sobota, 3 kwietnia 2010

Nostalgia anioła

Susie Salmon zostaje brutalnie zgwałcona i zamordowana przez swojego sąsiada. To, co się dzieje po jej śmierci, obserwuje z nieba. Spoglądając w dół, snuje głosem czternastolatki powieść koszmarną, ale też pełną nadziei. Przez długie tygodnie po swojej śmierci Susie obserwuje życie, które toczy się już bez niej – przysłuchuje się pogłoskom na temat swojego zniknięcia, współczuje rodzicom, którzy ciągle wierzą, że córka się odnajdzie, obserwuje, jak ten, który ją zamordował, zaciera ślady zbrodni, widzi jak rozpada się małżeństwo jej rodziców.

Nie jest łatwo ocenić ten film. Uznałabym go za wybitny, ale niektóre sceny mnie nieco raziły swoją kiczowatością. Jednak cały nastrój w nim panujący, wiele ciekawych rozwiązań i scen, dobre aktorstwo spowodowały, że oceniam go mimo wszystko bardzo wysoko.

Muszę powiedzieć, że zastanawiałam się, czy w ogóle go obejrzeć, bo tematyka trudna i generalnie unikam podobnych filmów, żeby się nie dołować, jednak trailer mnie zachęcił i nie żałuję, że się zdecydowałam po niego sięgnąć.

Grę Marka Wahlberga (długo uważałam, że to Kevin Bacon) w tym filmie oceniam bardzo dobrze. Świetnie spisała się Saoirse Ronan jako główna bohaterka. Dobrze zagrał także Stanley Tucci. A zabawna postać młodej babci granej przez Susan Sarandon wprowadza tak potrzebny element humoru.

Jak mówiłam, wiele ujęć w tym filmie jest bardzo dopracowanych i niemal zjawiskowych. Cały początek jest świetny, ze sceną, w której mała dziewczynka obserwuje uwięzionego w szklanej kuli pingwinka i współczuje mu, że jest sam, a ojciec twierdzi, że on na swój sposób jest szczęśliwy (za kilka lat ona znajdzie się w podobnym świecie). I gdy czekamy na to, co ma się zdarzyć, widząc beztroskę całego otoczenia, szczęśliwe życie rodziny i radość 14-latki, która właśnie nieśmiało wkracza w dorosłość. Jednak za chwilę to wszystko zostaje brutalnie zburzone.

Poruszające jest zestawienie scen - tej, gdy rodzina je posiłek, nie wiedząc o tym, co dzieje się właśnie gdzie indziej i tej, w której 14-latka spotyka swego mordercę. Tak jak powiedziałam, cała pierwsza część filmu jest bardzo dobra.

Jednak, moim zdaniem, gdyby reżyser nie postawił takiego nacisku na wykorzystywanie komputerowych technik filmowych, ten obraz byłby lepszy, a wydaje się nadmiernie nimi przeładowany. Wiele sekwencji czyśćca czy raju uważam bowiem za niepotrzebne, przez swoją kiczowatość film traci wówczas spójność, gdyż są one za długie.

Jednak dwie z podobnych scen uważam za świetne i wzruszające - ta, w której statki w butelce rozbijają się o skały i ta, w której do drzewa podchodzą ofiary mordercy. Tej ostatniej scenie towarzyszy utwór This Mortal Coil "Song of the Siren", który bardzo przypomina pieśni Lisy Gerard z "Gladiatora".

Film mówi o rodzinie, która musi się pogodzić z utratą córki i siostry, i pokazuje, że jest to niełatwe, a zarówno w członkach rodziny (w tym przypadku w ojcu i siostrze), jak i w osobie, która odchodzi, rodzi się smutek i nienawiść do sprawcy, który to wszystko spowodował. Bliscy nie mogą się pogodzić z tym, co zaszło. Ojciec najpierw wyładowuje swoją wściekłość na przedmiotach, a potem próbuje szukać mordercy. Matka wydaje się zupełnie zagubiona.

Bardzo smutny to obraz i niełatwo się go ogląda. Być może dlatego jest dużo scen stamtąd - świata, w którym, jak się wydaje, nie ma zmartwień, jest radość i szczęście. Jednak bohaterka wciąż nie może tam się udać, gdyż coś jeszcze ma do zrobienia, ten utracony dom jest niczym latarnia morska, która wabi ją do siebie. Musi poczekać, aż rodzina scali się na nowo. Dopiero wtedy może odejść.

Wobec tego filmu nie pozostaje się obojętnym, może czasem irytować, ale przede wszystkim wzbudza emocje i wzruszenia. Nie żałuję, że go obejrzałam. Myślę, że pewne ujęcia i ten klimat będę długo pamiętać.

Spoiler!

Przerażające są sceny, gdy morderca planuje swoje działania, pozbywa się ze skutkiem wszystkich dowodów zbrodni, a potem zaczyna myśleć o kolejnej zbrodni. Świetna jest pełna napięcia scena w jego domu, gdy włamuje się tam siostra ofiary. Bardzo przygnębiające jest zakończenie, sprawcę spotyka kara rodem z deux ex machina. Jest to dziwne i bardzo smutne, tak jakby na ziemi nikt nie był w stanie go zdemaskować i ukarać.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Rebeka (2008)

Maxim de Winter, spadkobierca znamienitego rodu zamieszkuje w pięknej posiadłości na wybrzeżu Kornwalii, urządzonej w całości przez jego pierwszą żonę Rebekę. Rebeka utonęła w dość dziwnych okolicznościach. Po tej tragedii w domu nic nie zmieniano, a takiego stanu rzeczy pilnuje zarządzająca domem oschła pani Danvers, która żarliwie pielęgnuje pamięć o swej dawnej chlebodawczyni.

Poprzedniej nocy śniło mi się, że znów jestem w Manderley - tak zaczyna się powieść Daphne de Maurier, opublikowana w 1938 roku.

Wersji "Rebeki" powstało kilka. Jedna z najsłynniejszych pochodzi z 1940 roku, jej reżyserem był mistrz kryminału Alfred Hitchock, a w roli Maxima de Wintera wystąpił wówczas Laurence Olivier.

Tym razem za ekranizację powieści zabrał się włoski producent Guido Lombardo, który w roli pana na Manderley obsadził Alessio Boni, w roli nowej pani de Winter - Cristianę Capotondi.

Muszę powiedzieć, że początek filmu i właściwie prawie cała pierwsza połowa to uroczy obrazek - bajka o Kopciuszku. Jest młodziutka dziewczyna, która pracuje u pewnej damy jako towarzyszka jej podróży. Pewnego dnia spotyka intrygującego arystokratę. Okazuje się, że jest samotnym wdowcem, który rok wcześniej stracił żonę. Dziewczyna zadurza się w Maximie de Winter, ale i on zaczyna się nią interesować. Pociąga go jej skromność, niewinność i naiwność.

Wkrótce, kiedy dowiaduje się, że dama ma zamiar zabrać ze sobą swą towarzyszkę do Nowego Yorku, de Winter oświadcza się dziewczynie. Szybko pobierają się i udają się w podróż poślubną. Wydaje się, że de Winter jakoś nie ma ochoty wracać do domu i wygląda na szczęśliwego w nowym związku. Jednak powrót jest nieunikniony i wkrótce małżonkowie przyjeżdżają do siedziby rodowej de Winterów i nowa pani domu musi stawić czoła służbie i wciąż żywej pamięci po Rebece, pierwszej żonie Maxima. Czy nowa pani na Manderley potrafi podporządkować sobie kochającą wciąż Rebekę ochmistrzynię, a Maxim de Winter będzie w stanie uporać się z upiorami przeszłości? Czy nie jest to czasem walka z wiatrakami?

Tak jak wspomniałam, pierwsza część filmu to urocza opowieść o wielkim szczęściu młodej dziewczyny, która z dnia na dzień ze służącej zmienia się w żonę arystokraty i staje się panią na zamku.

Naprawdę urocza i śliczna jest Cristiana Capotondi, odtwórczyni tej roli, grana przez nią dziewczyna wygląda na bardzo zakochaną w swym mężu, wciąż go obejmuje i całuje. On jest dla niej niczym książę z bajki (zresztą bohaterka pisze i ilustruje bajki). A Alessio Boni jest tak przystojny, tajemniczy i pociągający, że każda mogłaby marzyć, żeby zamieszkać przy jego boku w tak pięknej posiadłości, położonej nad brzegiem oceanu.

Jednak coraz większy mgły zaczynają się gromadzić wokół tych potężnych murów, a cień Rebeki staje się coraz wyraźniejszy i zaczyna zagrażać szczęściu tych dwojga. Pomaga w tym wszystkim ochmistrzyni, pani Denvers, wierna pamięci o poprzedniej swej pani, która stara się wzbudzić kompleksy w młodziutkiej i niedoświadczonej dziewczynie. Uważa, że jedyną panią na zamku Manderley może być tylko nieżyjąca już pani de Winters.

Niestety, także Maxim zaczyna się oddalać od nowej żony, wydaje się, że wciąż nie może o tamtej zapomnieć... Czy małżeństwo pryśnie, jak mydlana bańka, gdy wspomnienia odżyją na nowo?

Pewne elementy zostały w tej ekranizacji zmienione w porównaniu z literackim oryginałem, chwilami nie wiem, jaki był tego cel. Wydaje się, że zbyt mocno starano się także uczynić demoniczną postać z pani Denvers. Zbyt częste zbliżenia na jej kamienną twarz były nieco nużące. Groteskowo wyglądał obraz przedstawiający Rebekę, zupełnie jakby malował ją Pablo Picasso.

Gdy czytałam tę powieść i oglądałam jej filmowe wersje, zawsze przygnębiała mnie pewna oschłość Maxima de Wintersa wobec swojej żony, która bardzo go kochała. I tym razem trudno jest zrozumieć jego postawę. Mimo smutnych doświadczeń miał przy swoim boku kogoś dla kogo był niezmiernie ważny, a jednak wydaje się tego nie doceniać. Ta kobieta przecież, choć niemal dziecko, była mu głęboko oddana, a on ją właściwie pozostawił samą sobie, w dodatku oddał ją na pastwę nieprzyjemnej ochmistrzyni. Bardzo smutna była scena, gdy wyjeżdżała do Londynu.

Tak czy inaczej to film godzien polecenia, dla miłośników Alessio to pozycja obowiązkowa ;) A ja, oglądając ten film, poczułam się jak ten Kopciuszek, który trafił do zamku przez przypadek i mógł się przez chwilę poczuć panią de Winters. ;)