niedziela, 8 marca 2015

Charlotte Bronte i jej siostry śpiące

"Była gigantem, który jak wszyscy wielcy wymyka się jednoznaczności."
Czytałam kilka biografii, których autorami byli pisarze i zawsze miały one w sobie jakąś wartość dodaną. Tak jest i w tym przypadku. Eryk Ostrowski to poeta, prozaik i eseista, a jego "Charlotte i jej siostry śpiące" czyta się jak powieść. Ona wciąga, wchłania, intryguje, przenika.

Wiele już napisano o fenomenie sióstr Bronte, zresztą autor książki powołuje się na swoje poprzedniczki: Annę Przedpełską-Trzeciakowską (autorkę "Na plebani w Haworth") i Ewę Kraskowską ("Siostry Bronte"), cytuje fragmenty biografii ich autorstwa (czytałam je kilka lat temu, zwłaszcza ta pierwsza jest godna polecenia). Jednak Ostrowski rozważa ten temat w nieco inny sposób. Przedstawia koncepcję, która świtała już w głowach krytyków literackich w XIX wieku, a później została zapomniana.

Tę książkę, pomimo że ma ponad 600 stron, przeczytałam prawie dwukrotnie. Dlaczego? Gdy czytałam ją po raz pierwszy, liczne odniesienia do powieści sióstr Bronte, których jeszcze nie znałam, spowodowały, iż żeby smakować ją z jeszcze większą przyjemnością i zrozumieniem, przerwałam w połowie lekturę i sięgnęłam po świeżo wydane przez wydawnictwo MG dzieła opatrzone nazwiskiem Bronte - przetłumaczone po raz pierwszy na język polski. To znaczy: "Agnes Grey", "Lokatorka Wildfell Hall" (tę powieść znałam wcześniej jedynie z ekranizacji), "Shirley" i "Profesor". I dopiero po przeczytaniu nieznanych mi dotąd powieści mogłam ponownie sięgnąć do "Charlotte Bronte i jej sióstr śpiących", by przeczytać ją od początku. Lektura stała się jeszcze ciekawsza, gdy mogłam smakować cytaty i odnieść je do fabuły tych utworów. A także porównać styl pisania autorek.

Eryk Ostrowski wydaje się zafascynowany osobą Charlotte Bronte, tak jak wielu z nas, ale analizując życie i twórczość Charlotte Bronte oraz jej listy i inne źródła, znajduje niekonsekwencje w jej słowach a jednocześnie podobieństwa między utworami, które skłaniają go do postawienia pewnej kontrowersyjnej tezy. I czyni to w sposób bardzo przekonujący.

Otóż według niego, i niektórych angielskich badaczy przed nim, to Charlotte Bronte stworzyła legendę trzech piszących sióstr i to ona jest autorką właściwie wszystkich wydawanych obecnie pod nazwiskiem Bronte powieści. Z małym wyjątkiem "Wichrowych Wzgórz", które stworzył, choć nie wiadomo czy własnoręcznie napisał choć część (a może tylko wymyślił fabułę?) jej brat Patrick Branwell. We wszystkich powieściach powracają, jak echo, pewne wątki, stanowiące odzwierciedlenie życia Charlotte, powracają też pewne charakterystyczne dla niej frazy.

To co wiemy o siostrach, pochodzi od Charlotte, to ona korespondowała z wydawcami. Przyjaciółka Charlotte, a zarazem autorka pierwszej jej biografii, Elizabeth Gaskell nigdy nie poznała żadnej z nich, a w Haworth była już po ich śmierci. Nie ma śladu, by którakolwiek z sióstr, poza Charlotte, odnosiła się do rzekomo napisanego przez siebie utworu lub jego recenzji. Co ciekawe, nie zachowały się rękopisy powieści przypisywanych Anne i Emily Bronte, a więc "Agnes Grey" i "Lokatorka Wildfell Hall" oraz "Wichrowe Wzgórza", a wydawca, który je widział, twierdził, że były pisane ręką Charlotte. Nie zachowały się także młodzieńcze opowieści gondalowe Emily i Anne, być może zniszczyła je Charlotte, by ukryć przed światem ich naiwność. Badacze powołują się również na listy Anne (zachowało się tylko pięć z nich) i Emily Bronte (jej listy oraz naiwne i proste "Notatki urodzinowe", pisane wraz z Anne, są bardzo lakoniczne, oszczędne w słowach), twierdząc, że żadna z nich nie byłaby w stanie stworzyć takich powieści. Potwierdza to w jakiś sposób sama Charlotte, gdy mówi:
"Ani Emily ani Anne nie były uczone; nie myślały napełniać dzbanów w niewyczerpanym źródle cudzych oczekiwań, zawsze pisały z naturalnej potrzeby, głosu intuicji i z takich zasobów obserwacji, na jakie pozwalało im ich ograniczone doświadczenie". A więc były to dwie niewykształcone, wiejskie dziewczyny, mieszkające na odludziu, bez doświadczenia, żyjące bez kontaktu z ludźmi. Czy cicha, religijna Anne mogła napisać "Lokatorkę Wildfell Hall"? Bez wątpienia z nich trzech największe doświadczenie, najczęstsze kontakty z innymi ludźmi i najlżejsze pióro miała właśnie Charlotte.

Pisarka kreowała fakty. Stworzyła trzech braci Bell: Currera, Ellisa i Actona, bo pod tymi męskimi nazwiskami publikowane były utwory. W "Szkicu biograficznym Ellisa i Actona Bellów", który sama napisała po śmierci rodzeństwa, pominęła postać brata Branwella, z którym w dzieciństwie tworzyła powieści angriańskie. Tę pasję przypisała jedynie sobie i siostrom. W dodatku, co stanowi curiosum, tak silnie ingerowała w wiersze sióstr, zwłaszcza Emily, że poprawki te mają charakter autorski. Możliwe by to było tylko w przypadku, gdyby była autorem tych wierszy.
"Jak to możliwe, by tak potężną gałąź literatury, jaką jest legenda sióstr Bronte stworzył jeden tekst, na potwierdzenie którego nie ma (i nigdy nie było) żadnych dowodów?" - pyta Eryk Ostrowski w swojej książce. - "Wtedy w 1850 roku, zadecydowała chwila".
Rodzinna tragedia tak poruszyła czytelników, że uwierzyli pisarce, chcieli jej uwierzyć, tym bardziej, że to przystawało do posępnego romantyzmu bronteańskiej prozy i poezji. Tak jest i dzisiaj. Legendę sióstr Bronte przypieczętowała biografia Charlotte napisana przez Elizabeth Gaskell. Teraz już trudno z nią polemizować.

Jednak Eryk Ostrowski rozwija dalej tę koncepcję o autorstwie wszystkich powieści. Przede wszystkim podaje powody, które mogły skłonić Charlotte Bronte do podjęcia tego kroku. Jedna z nich jest banalna - to chęć zabezpieczenia finansowego sióstr. "Z każdej z sióstr uczynić pisarza. Każda w ten sposób otrzyma szansę i własne pieniądze, które zapewnią im finansową niezależność na wypadek jej śmierci. (..) Była przekonana, że testament jest najmniej pewną formą uposażenia. (..) Własnej twórczości, póki się jest, nikt nie zakwestionuje. Jej posunięcie, które dało życie legendzie, dyktowane było wyłącznie przez względy ekonomiczne i poczucie odpowiedzialności za młodsze rodzeństwo." - pisze Eryk Ostrowski. Bo trzeba pamiętać, że Charlotte, chociaż umarła jako ostatnia, była najstarszą z sióstr (nie licząc dwóch, które odeszły w wieku dziecięcym). Nie mogła przewidzieć, że stanie się inaczej i to ona będzie świadkiem śmierci Emily i Anne. Kolejny motyw skłaniający Charlotte do zatajenia prawdy o autorstwie powieści to kwestia konsekwencji prawnych wynikających z powierzenia spraw jednego autora dwóm różnym wydawcom: amerykańskiemu (Newby) i brytyjskiemu (Smith) z zapewnieniem każdego z nich o wyłączności przekazanych mu praw. To spowodowało, że Charlotte zdecydowała się przyjechać do Londynu w 1848 roku wraz z jedną z sióstr, żeby udowodnić, że Acton Bell naprawdę istnieje. Spotkała się z obu wydawcami. Wówczas prawdopodobnie Newby, który widział rękopisy "Wichrowych Wzgórz" i "Agnes Grey" oraz "Profesora" i "Lokatorki Wildfell Hall" i twierdził, że wszystkie utwory napisała ta sama osoba, zwrócił je pisarce, otrzymując obietnicę publikacji kolejnych utworów. Po śmierci sióstr Charlotte nadal podtrzymywała mit, być może po to, by złożyć hołd ich pamięci. Przeniosła spuściznę po zmarłych Bellach do wydawnictwa Smitha, z którym zresztą sympatyzowała. Kryła się pod męskim pseudonimem, pod własnym nazwiskiem nie odważyła się nigdy publikować, mimo że później już powszechnie wiedziano, że autorem "Jane Eyre" jest kobieta. Jak widać więc, miała skłonności do mistyfikacji.

Eryk Ostrowski przywołuje także analizy kanadyjskiej pisarki Michele Carter zawarte w książce "Grom Charlotte Bronte: prawda kryjąca się za geniuszem sióstr Bronte". Autorka pisze o masońskich praktykach popularnych wówczas w Haworth, które miały wpływ na twórczość Charlotte (Branwell należał do lokalnej loży i zafascynował nią siostrę - echa praktyk masońskich pojawiają się w "Wichrowych Wzgórzach"), a nawet twierdzi, że w listach i utworach pisarka zawarła anagramy, w których komentowała bieżące wydarzenia w swoim życiu, co jest tezą karkołomną i mało wiarygodną. Jeden z nich miałby świadczyć o tym, że Branwell otruł ciotkę i popełnił samobójstwo! Carter uważa także, że pastor Arthur Bell Nicholls zgwałcił Charlotte, a cała sprawa została zatuszowana małżeństwem. Ta ostatnia teza zresztą pojawia się także u innych badaczy. Eryk Ostrowski przywołuje te tezy, ale także z nimi polemizuje.

"Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" to bardzo wciągająca książka, napisana ładnym językiem, pełnym emocji i niemal poetyckim. Autor wczuwa się w psychikę pisarki, analizuje jej stany emocjonalne, odnosi do twórczości. Jest wiele cytatów z powieści, te cytowane fragmenty wzajemnie się uzupełniają, stwarzając psychologiczny portret kobiety, jaką była naprawdę autorka bronteańskich powieści.

Charlotte chciała być w oczach świata postrzegana jako osoba spokojna i zrównoważona, dlatego też przestraszyła się reakcji krytyków na "Wichrowe Wzgórze", gdzie ukazała nieco inną stronę swojej natury. Również uznała wybór tematu "Lokatorki Wildfell Hall" za pomyłkę.
"Powściągliwość, zewnętrzny spokój cechowały w życiu i Anne i Emily, Charlotte posiadała te cechy wyłącznie na kartach powieści. Na plebanii w Haworth to ona umierała z miłości, przez lata podporządkowując temu całe swoje tu i teraz." - pisze Eryk Ostrowski.
W życiu, Charlotte - choć w kontaktach bezpośrednich z innymi nieśmiała - nie była tak powściągliwa, Jane Eyre to jej kreacja. Chciała być taką, ale nie była. Nie wiedzielibyśmy o tym, gdyby nie zachowane cudem jej listy - do Constantina Hegera i do George`a Smitha, do dwóch mężczyzn, z którymi wiązała pewne nadzieje. Zwłaszcza listy do nauczyciela obalają ten mit, tę literacką kreację. Nie wiadomo, w jakich słowach pisał do niej Heger, jego listy zostały zniszczone (być może zakopane?) przez pisarkę, ale Charlotte była nim tak głęboko zafascynowana, że pisząc do niego traciła resztki godności. Narzucała mu się, żebrząc o jakąkolwiek odpowiedź. A on nie odpowiadał. Niektórzy byliby zdziwieni, że pisarka, którą środowiska feministyczne mogłyby uznać za swoją patronkę, w rzeczywistości miała skłonność do ulegania męskiej dominacji, a nawet do masochizmu. Ślad tego jest zresztą obecny choćby w "Profesorze" w relacji Crimswortha i Frances.
Potem kolejny cios - wydawca Smith, w którym prawdopodobnie Charlotte się w jakiś sposób zadurzyła, poślubił inną.
A więc Charlotte Bronte - postać tragiczna, niespełniona w miłości.

Jej małżeństwo, zawarte w 1854 roku (rok później pisarka umiera), według jednych było szczęśliwe (tak też twierdzi Ostrowski i potwierdzają to listy Charlotte, choć jeden do Ellen Nussey jest nieco zastanawiający...). Pastor był prostym, spokojnym, choć nieco ograniczonym człowiekiem. Kochał Charlotte od wielu lat. Innych zastanawiają dziwne oświadczyny Nichollsa, po których pastor w atmosferze skandalu opuścił Haworth (stąd tezy o gwałcie), innych z kolei - jej nagła choroba (być może spowodowana ciążą), przepisanie przez nią całego majątku na męża i wreszcie śmierć. Warto dodać, że Nicholls po 9 latach ożenił się ponownie, z młodszą od siebie kuzynką.

Jak widać, jest wiele zagadek w życiu Charlotte, one również składają się na wielką legendę sióstr Bronte, które mieszkały na plebanii w Haworth, położonej wśród wrzosowisk Yorkshire na wichrowych wzgórzach. To legenda wiecznie żywa. O Anne Bronte, skromnej autorce psalmów religijnych, ale także "Lokatorki Wildfell Hall", w którym opisała upadek swojego brata Branwella, o Emily Bronte, tej dziewczynie o żelaznej woli, która "była osobna", kochała wolność i wrzosowiska, i stworzyła mroczne "Wichrowe Wzgórza"; i wreszcie o Charlotte Bronte - Jane Eyre. Ten mit o trzech piszących siostrach kultywują miliony czytelników na całym świecie, i wciąż nowe ich pokolenia.

Ogromną zaletą książki Eryka Ostrowskiego jest nie tylko to, że przywołuje i poddaje analizie powieści i listy Charlotte oraz opracowania na jej temat, ale zamieszcza także nigdy nie tłumaczone dotąd na język polski listy Emily i Anne Brontë, wspomnienia Charlotte o siostrach i jej przedmowę do "Wichrowych Wzgórz", a także wybór wierszy rodzeństwa Brontë w przekładach Krystyny Lenkowskiej, Ludmiły Marjańskiej i Anny Ostrowskiej-Paton. Piękna jest szata graficzna tej publikacji, włącznie z okładką. Autor zamieszcza wiele rysunków, których autorami są utalentowane siostry, a także ich odnalezione niedawno fotografie. Na końcu można znaleźć także obszerne kalendarium rodziny Bronte. I jedyne czego brakuje to indeksu, dzięki któremu można by było odnaleźć w tym opracowaniu wzmianki o poszczególnych utworach.

To świetna książka, którą mogę polecić miłośnikom twórczości opatrzonej nazwiskiem Bronte. To jedna z tych książek, które czyta się jednym tchem, a potem się do nich wraca.

sobota, 21 lutego 2015

"Profesor" Charlotte Bronte

Ku swojemu zdumieniu zauważyłam, że nie opisałam na blogu książki Charlotte Bronte "Profesor", którą przeczytałam wiele miesięcy temu. Postanowiłam jednak nadrobić ten brak, ale żeby zrobić to z lepszym skutkiem, przeczytałam tą książkę ponownie.

Pierwsza powieść Charlotte Brontë, wydana w Anglii dopiero po śmierci autorki. Głównym bohaterem i narratorem jest ambitny młody mężczyzna, który wszystko, do czego doszedł, zawdzięcza jedynie własnej pracy. William Crimsworth odrzuca swe arystokratyczne dziedzictwo i wyrusza do Brukseli, by tam znaleźć szczęście. Zostaje nauczycielem języka angielskiego w szkole z internatem dla młodych panien.

Nieco inne są moje odczucia po ponownej lekturze tej powieści. Pamiętam, jak za pierwszym razem zirytowało mnie zakończenie tej historii, wydawało mi się blade i nieadekwatne w stosunku do wcześniejszej pasji, z jaką była opisywana historia Williama Cromswortha. Denerwowała mnie także podległość i poddaństwo ukochanej profesora wobec niego. Trochę przeszkadzała mi świadomość, że to na poły książka autobiograficzna, że postaci tytułowego profesora oraz panny Reuter istniały naprawdę. Pierwsza część powieści jest wprowadzeniem do głównej części fabuły. Otóż młody mężczyzna, który nie chce wstąpić w stan duchowny i pojąć za żonę kuzynki, zgodnie z wolą wujów, postanawia zająć się kupiectwem. W tym celu zatrudnia się jako kancelista u swego brata Edwarda, który jednak okazuje się tyranem. Crimsworth opuszcza więc tę posadę i musi szukać innego zajęcia. Zaopatrzony w list polecający fabrykanta Hundsena - swoistego oryginała, który dopomógł mu w podjęciu decyzji i opuszczeniu pracy u brata, wyjeżdża do Brukseli i zostaje profesorem języka angielskiego i łaciny w placówce pana Peleta, gdzie uczy chłopców. Wkrótce poznaje kierowniczkę sąsiedniej pensji dla młodych dam pannę Zoraidę Reuter i zostaje przez nią zatrudniony jako nauczyciel. Odtąd nie tylko dzieli swój czas na pracę w obu placówkach, ale wpada w sidła sprytnej i zazdrosnej kierowniczki pensji i poznaje skrywaną przez nią i pana Peleta tajemnicę. Jedną z jego uczennic jest skromna cicha, ale zdolna dziewczyna, która uczy inne pensjonariuszki szycia...

Tyle można napisać chcąc zachęcić innych do lektury tej powieści. Ma ona swoje lepsze oblicze, zwłaszcza w wątku związanym z panną Henri. Interesujący jest opis zmagań zawodowych i osobistych Crimswortha jako nauczyciela w obu placówkach. Jednak razi tu, jak i w innych powieściach angielskich, czy to Bronte czy nawet Gaskell czy innych autorów, ostra antykatolickość. Chociaż autorki często opisują postaci duchownych anglikańskich w sposób humorystyczny - weźmy choćby "Shirley" Bronte, to daje się tu odczuć nutkę pobłażania, ale w stosunku do księży katolickich, wiernych czy wychowania w duchu rzymskiego katolicyzmu - wyczuwa się jawną i nieprzejednaną nienawiść. Tak są też opisywane uczennice - Belgijki, Francuzki, Austriaczki, jakby to nie była kwestia charakteru, środowisk, z których się wywodziły, lecz wychowania w duchu katolicyzmu. Jeden przykład:

"Nic nie wiem o arkanach religii rzymskokatolickiej, nie jestem też bigotem w kwestiach teologicznych, podejrzewam jednak, że przyczyna owej przedwcześnie wykształconej nieczystości, tak wyraźnej, tak obecnej w krajach papieskich, leży w dyscyplinie, jeśli nie w doktrynie kościoła rzymskiego. Piszę, co widziałem: dziewczęta te wywodziły się z tak zwanych szacownych kręgów społecznych; wszystkie odebrały staranne wychowanie, a mimo to każda z nich była istotą umysłowo zdeprawowaną".

Zakrawa to na jawną stronniczość i niesprawiedliwość. Widać też, że trudne przeżycia, które stały się udziałem samej Charlotte Bronte, która przez jakiś czas mieszkała w Brukseli i zakochała się w swoim profesorze, Constantinie Hegerze i której miłość została przez tego żonatego mężczyznę odrzucona, rzutują na opisywane zdarzenia i postacie. Jednak on sam jest przestawiony w świetle pozytywnym, widać podziw i uwielbienie, jakim go darzyła, w zamian całe środowisko jawi się jako wrogie, podstępne, zepsute i ograniczone. Ale czy wszyscy są winni, a ona sama niewinna? Oto pytanie, które można postawić, czytając tę powieść. Związek madame Heger i jej męża Constantine był podobno udany, czemu więc Bronte opisuje w tak niekorzystnym świetle panią Reuter - czyli madame Heger? Żal, zazdrość, gorycz, zemsta? To nie są uczucia, którymi kieruje się osoba prawa, a taką właśnie chcielibyśmy widzieć ulubioną autorkę.

Także krytyka innych narodowości, poza angielską, może być nieco irytująca. Ot choćby wzmianka na temat nielicznych wśród uczennic Angielek, których "poważne i skromne oblicza oraz wrodzona stosowność i przywoitość obejścia, już sama tylko ostatnia z wymienionych cech pozwala mi odróżnić córkę Albionu i wychowankę protestantyzmu od przybranego dziecka Rzymu, podopiecznej Jezuitów".

Ciekawa jest w tej powieści narracja pierwszoosobowa, choć czasem analiza stanów emocjonalnych bohatera może być nieco nużąca. Nie wiem co do narracji wnosi np. jednostronnicowy opis ataku hipochondrii. Nie podobał mi się stosunek bohatera do kobiet, nawet do tej, której oddał swoje serce. Jednak to co mi się podobało, to dość plastyczny opis obu pensji, szkoda tylko, że ta część powieści jest w sumie dość krótka, a akcja zaraz przenosi się w inne miejsca. Ta książka więcej obiecuje, niż jest w stanie te oczekiwania spełnić. A szkoda, bo potencjał był. Zakończenie odbieram nieco lepiej niż za pierwszym razem, bo wtedy dominującym uczuciem było rozczarowanie. Teraz tak nie było, ale z pewnością mogło być lepiej.

sobota, 14 lutego 2015

O ekranizacjach "Jane Eyre" ze szczególnym wskazaniem na jedną

Powstało wiele ekranizacji powieści Charlotte Bronte "Jane Eyre". Ja sama znam ich osiem.
Wersje pełnometrażowe to: z 1943 r. z Orsonem Wellesem, z 1970 r. z Georgem C. Scottem i Susannah York, z 1996 r. w reż. Franco Zefirelli`ego z Williamem Hurtem i Charlotte Gainsburg, z 1997 r. z Ciaranem Hindsem i Samanthą Morton oraz najnowszą z 2011 r. z Michaelem Fassbenderem i Mią Wasikowską (pisałam już o niej na tym blogu).
Znam też ekranizacje tej powieści, które powstały w postaci miniseriali: z 1983 r. z Timothy Daltonem i Zelah Clark, z 2006 r. z Toby Stephensem i Ruth Wilson, a wreszcie wersję czeską pt. "Jana Eyrova" z 1972 roku. Mam więc, jak widać, niejakie porównanie.

Nie wszystkie oglądałam ostatnio, ale w ciągu ostatnich kilku dni przypomniałam sobie cztery.

W wersji z 1970 roku z Georgem C. Scottem i Susannah York bardzo podobał mi się główny motyw muzyczny - utwór, który trudno zapomnieć - temat miłosny.
Film trwa półtorej godziny. Zaczyna się z chwilą przybycia Jane do szkoły Lowood, jest oczywiście przyjaźń z Helenką Burns, na której wyżywa się panna Scatcherd. Małą Eyre gra Sara Gibson, która zagrała w zaledwie kilku filmach jako dziecko jeszcze, ale tu wypadła nad wyraz dobrze. Potem zastępuje ją Susannah York, która jest zbyt dojrzała do tej roli (ta aktorka miała wówczas 34 lata!). Powieściowa Jane Eyre to przecież 18-letnia dziewczyna, która dopiero wkracza w dorosłość, a tu widać dorosłą kobietę. Także George C. Scott jest chyba troszkę za stary, a przynajmniej tak wygląda. Nie jest to typ przystojnego mężczyzny, choć akurat Rochester do takich nie należał. Ma zachrypięty głos. Cała sekwencja ze szkołą Lowood zajmuje około 20 minut filmu, potem jest przyjazd Jane do Thornfield. Co do rozmów między głównymi bohaterami, jest ich na tyle mało, że nie mają się kiedy dobrze poznać. Jak Jane ma zakochać się w mężczyźnie, z którym rozmawiała ze 2-3 razy i to dość krótko i w dodatku on jest nieprzyjemny i opryskliwy? W czasie pierwszej rozmowy Jane gra Rochesterowi główny motyw muzyczny filmu i to lepiej niż tylko "a little" i nawet go on wzrusza. Rozmowa jest krótka, nie ma mowy o oglądaniu żadnych rysunków. W następnej sekwencji widać, że właściciel Thornfield to człowiek z temperamentem, w pewnym momencie na słowa Jane, że dziecko nie odpowiada za błędy matki, reaguje rzuceniem kieliszka o ziemię. Na przyjęciu Rochester śpiewa pieśń ze słowami poety Johna Gaya z "Opery żebraczej":
"Youth's the season made for joys,
Love is then our duty,
She alone who that employs,
Well deserves her beauty.
Let's be gay
While we may,
Beauty's a flower despised in decay"
.
Jego głos ma wyraźny amerykański akcent. W tej wersji nie ma wyjazdu Jane do ciotki. Rochester sam odwozi Masona do lekarza. Po tej scenie następują od razu oświadczyny, pocałunek jest nawet dość namiętny. Bertha Mason ma egzotyczną urodę i widać, że kiedyś była piękna. Pani Fairfax, Sophy oraz Grace Pool mają tu koszmarne czepki na głowach. Nazwisko tej ostatniej pojawia się nagle w scenie pożaru, chociaż wcześniej nie ma o tym mowy. Jak widać, fabuła jest mocno skrócona, więc i zakończenie to jedynie przybycie Jane do Rochestera i króciutka wymiana zdań, choć oczywiście szczęśliwe zakończenie porusza.

Wersja z Timothym Daltonem jest bardzo teatralna, akcja głównie toczy się we wnętrzach, jest nieśpieszna, wszystko dzieje się powoli, co chwilami jest nużące. Jeden przykład - Rochester prosi, by Jane zagrała, więc ona zabiera świecę, otwiera drzwi do drugiego pokoju, siada przed fortepianem, przez chwilę gra, faktycznie "a little", potem zabiera świecę, wychodzi, zamyka drzwi za sobą, odkłada świecę i siada przy właścicielu Thornfield...
To pełna adaptacja książki, więc część obejmująca dzieciństwo Jane zajmuje dwa odcinki (na 11), dopiero w trzecim Jane przybywa do Thornfield. Już pierwszego dnia słyszy kobiecy śmiech. Mimo ostrzeżeń gospodyni wchodzi często na dach, by podziwiać widok z góry, w korytarzu, który tam prowadzi jest pokój, gdzie mieszka Grace Pool ze swoją podopieczną. Tak naprawdę pierwsza rozmowa między bohaterami następuje dopiero drugiego dnia wieczorem po upadku Rochestera (tak jest też w powieści, choć w wielu innych ekranizacjach tego samego dnia). Dalton, choć nie jestem jego wielbicielką, nieźle spisał się w tej roli, choć jak na Rochestera jest zbyt przystojny. Jednak to na nim opiera się ta ekranizacja. ma tu wiele kwestii do zagrania. I znowu mam problem z Zelah Clarke, jest zbyt dojrzała (aktorka miała wówczas około 30 lat) i między bohaterami jest za mała różnica wieku (10 lat). Jest tu zachowana scena z wróżeniem gościom przez Rochestera, przebranego za Cygankę, która w książce zawsze wydawała mi się mało prawdopodobna. Jednak Dalton jakoś sobie z tym radzi, starając się zmienić swój głos. Goście na przyjęciu bawią się w odgrywanie scenek teatralnych. Jest też zachowana scena z książki, gdy Rochester czeka na krześle w korytarzu, by Jane wyszła z pokoju po niedoszłym ślubie. Ona wychodzi i wpada wprost w jego ramiona. Mała Adele jest w tej ekranizacji faktycznie dzieckiem i wzbudza sympatię. W tej wersji pojawia się Rosamund Oliver. St. John Rivers (Andrew Bicknell) jest bardzo zimny, ale Jane w końcu zgadza się wyjść za niego, jednak usłyszany przez nią z dala głos Rochestera sprawia, że wyjeżdża do Thornfield. Zgodnie z wersją powieściową, Rochester w wypadku traci rękę i jedno oko.


Dużo można by pisać o miniserialu z 2006 roku z Toby Stephensem i Ruth Wilson. Jest wspaniały. Uczucia Rochestera i Jane mają czas się rozwinąć, bohaterowie dużo czasu ze sobą spędzają. Choć znowu, Rochester jest nieco za młody w stosunku do Jane. No i przede wszystkim, to najmilszy i najbardziej uwodzicielski z Rochesterów. Jeśli chodzi o jego żonę, to nawet, jak na szaloną kobietę, wygląda zbyt dobrze. Są reminiscencje z przeszłości, widzimy, jak przekonał się, z jaką kobietą się ożenił.
Adele jest nieco starsza albo wyrośnięta i widać, gdy śpiewa niestosowną dla dziecka piosenkę miłosną, jak źle została wychowana we Francji. Nic dziwnego, że Rochester za nią nie przepada, jest irytująca i próżna i w dodatku jej zachowanie bardzo przypomina mu matkę. Od niego dowiadujemy się o jej historii trochę więcej. Towarzystwo przybyłe do Thornfield źle przyjmuje dziewczynkę, która stara się zwrócić na siebie ich uwagę, tańcząc przed nimi. Nie zauważyłam tego wcześniej, ale Jane rysuje portret Blanche Ingram, zanim sama ją poznaje. Jasnowidztwo? W tej wersji jest scena z wróżeniem przez Cygankę, ale nie robi tego sam Rochester, ale wynajęta przez niego kobieta, której jednak musiał co nieco o swoich gościach poopowiadać. Scenarzyści zmienili też ten fragment powieści, który dotyczył obecności Jane w czasie wizyty gości, w książce i wielu ekranizacjach guwernantka siedzi gdzieś w kącie pokoju i jedynie przysłuchuje się rozmowom. Tutaj w czasie jednego z takich wieczorów rozmawia z Blanche i doktorem Eshtonem - to postać, której w książce nie ma, zagrał go Aidan McArdle (znany z roli lorda Loxleya w filmie "Mr Selfridge"). Po ucieczce Jane z Thornfield Hall są reminiscencje z wieczoru poprzedniego, gdy Rochester przekonuje ją, żeby z nim została jako przyjaciółka nawet, a nie kochanka. (Jest tu nawet scena łóżkowa, co jest nieco zaskakujące. ;) ) Później wraca do tego w zakończeniu, gdy ten pomysł już tak bardzo mu się nie podoba, bo wolałby inny rodzaj związku. W ogole urocze są te przekomarzania między bohaterami (np. ta, gdy chodziło o pieniądze na podróż do ciotki). Jeśli chodzi o sekwencje z St. Johnem, zachowano postać Rozamundy, która nim się interesuje, a którą on odrzuca, bo wybiera życie misjonarza. Jane dziedziczy tu 20 tys. funtów, które rozdziela między odnalezionych kuzynów: St. Johna i jego siostry. Pilot w tym miniserialu najbardziej przypomina piekielną bestię. ;) Zakończenie to śliczny rodzinny obrazek.

I na koniec wersja z 1997 roku. Muszę przyznać, że to właściwie chyba moja ulubiona. A na pewno najlepsza z wersji jednoczęściowych. Powodów jest kilka. Na początek te mniej istotne, choć też ważne. Wątki, za którymi nie przepadam są obecne, ale zostały skrócone do niezbędnego minimum. Dzieciństwo Jane jest przedstawione w skrócie, a pobyt w szkole ograniczony do wątku Helen Burns. Czyli widzimy, jak to się stało, że Jane została tym kim jest, ale nie epatowano widzów nieco sadystycznym postępowaniem wychowawców ze szkoły Lowood. Drugi wątek, za którym nie przepadam to pobyt u St. Johna. Tu oglądanie tych scen było przyjemnością, bo zagrał go Rupert Penry-Jones i to jest najprzystojniejszy i najmilszy z odtwórców tej postaci. St. John ma tylko jedną siostrę, a Jane (która od razu zdradza mu swoje prawdziwe nazwisko) nie dziedziczy żadnego majątku.
Jednak główna zaleta tej ekranizacji to świetnie dobrana para głównych aktorów. Samantha Morton wygląda jak młoda dziewczyna, która przybyła wprost ze szkoły. Jest w odpowiednim wieku, drobna, ma niewinne, ale mądre oczy, chwilami subtelnie się uśmiecha. Rochester Ciarana Hindsa jest zgodnie z powieściowym pierwowzorem 20 lat od niej starszy. To dojrzały, ale nie stary mężczyzna. Jest mroczny, nie jest zbyt przystojny, ale ma w sobie coś, co sprawia, że jest pociągający. Jego ogromny atut to przeszywające spojrzenie, aż ciarki idą po plecach. Trudno się dziwić, że Jane mogła się nim zauroczyć. Widać, jakie wrażenie sprawia na dziewczynie, gdy przytrzymuje jej dłoń, dziękując za uratowanie mu życia po pożarze. Nieco przestraszona tą intymną chwilą, bojąc się własnych rozbudzonych uczuć, wyrywa rękę i ucieka. Zabawne są przekomarzania tych dwojga. Bardzo lubię scenę, gdy on narzeka, że napisała listy do wszystkich, może nawet do jego psa, ale o nim zapomniała. No i jest tu moja ulubiona kwestia o nitce przyczepionej gdzieś pod lewym żebrem, która ich łączy ze sobą. Choć z kolei nie ma tej sekwencji z pieniędzmi, które dawał jej na podróż do ciotki. Ale sam wyjazd do rodziny oczywiście jest pokazany i rozmowa przed nim z Rochesterem w obecności Blanche Ingram, tyle że Jane od razu wraca - nie ma sekwencji u ciotki Reed.
Głos Jane z offu, komentujący jej uczucia, osobiście mi nie przeszkadza w tej ekranizacji. Jako ciekawostkę podam, że Jane gra "a little" fragment "Nokturnu Es-dur" Fryderyka Szopena, a Rochester w czasie przyjęcia, by wzbudzić zazdrość Jane, odgrywa scenkę ślubu z panną Ingram i śpiewa z nią pieśń. Po oświadczynach wybierają się oboje do miasta i tam spotykają Blanche Ingram, Rochester zawiadamia ją o ślubie.

Rochester ma tu dużo temperamentu, nawet zbyt dużo, bo za bardzo potrząsa Jane i na nią krzyczy. Po niedoszłym ślubie, gdy Jane wychodzi z pokoju z kuferkiem, on wyrzuca ten kuferek przez balustradę, a potem zbiega za nią po schodach i dość brutalnie zaciąga na miejsce, gdzie się jej wcześniej oświadczył. Widać, że jest namiętny. Szkoda tylko, że sceny pocałunków nie wypadły za dobrze. ;)
Adele w tej ekranizacji jest chyba jedną z najprzyjemniejszych i najmniej zepsutych dziewczynek (może podobnie jak w serialu z Daltonem). Widać, że jest przywiązana do swojej guwernantki. Z kolei Bertha Mason wygląda tu jak brzydka czarownica, a jej pokój jest wyłożony poduszkami, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Jeśli faktycznie miotała się tak, jak to przedstawiono, to pewnie było to rozsądne, choć nie wiem, czy powieściowy Rochester dopuściłby do tego, żeby wyglądała tak koszmarnie. Scena, w której pręży swoje ciało przed mężem, jest niesmaczna. W tej adaptacji pani Fairfax jest świadoma, że osoba, którą opiekuje się Grace Pool, musiała być związana z Rochesterem, podejrzewa, że to ona jest matką Adele, dlatego z niepokojem i smutkiem przyjmuje wieści o ślubie, choć dobrze życzy Jane.
Scena powrotu Jane do Rochestera jest świetnie zagrana przez obojga aktorów, tak sobie właśnie ją zawsze wyobrażałam. Zakończenie jest bardzo wzruszające.

piątek, 6 lutego 2015

Death comes to Pemberley

Sześć lat po ślubie Elizabeth i Fitzwilliam wiodą szczęśliwe życie w rodzinnej posiadłości Pemberley, wychowując syna. Sielankę przerywa niezapowiedziana wizyta nieokiełznanej siostry Lizzie, Lydii i jej męża, Wickhama, który zostaje oskarżony o zabójstwo swojego przyjaciela. Skandal zagraża nie tylko dobremu imieniu całej rodziny, ale i szczęściu Darcych.

Podchodziłam to tego filmu jak pies do jeża. "Duma i Uprzedzenie" to jedna z moich ulubionych książek, czytałam ją wiele razy, a ekranizacja z 1995 roku jest prawie doskonała. Nie za bardzo lubię wariacje na temat, od których roi się ostatnio, czyli kontynuacje powieści Austen, które piszą ci, którzy chcą zarobić na sławie innych. Słyszałam i o "Death comes to Pemberley", który napisała P.D. James, i nie zamierzalam 3-odcinkowego serialu nakręconego na podstawie tej książki oglądać. A jednak recenzja zamieszczona na innym blogu tak mnie zachęciła, że postanowiłam zmienić swoje postanowienie.
I, o dziwo, nie pożałowałam.

Oczywiście trzeba ten film oglądać z dystansem do pierwowzoru. Osoba, która, tak jak ja, widzi jako Elizabeth Bennet Jennifer Ehle a jako Darcy`ego Colina Firtha może się nieco denerwować. Ale jak pisałam wcześniej, take it easy. I dopiero z takim podejściem seans "Death comes to Pemberley" będzie przyjemnością. Można zobaczyć w akcji młodych aktorów, których tu widzę chyba po raz pierwszy, takich, jak Eleanor Tomlinson (w roli Georgiany) i James Norton (Henry Alveston), a także stare wygi, które wypadają nad podziw dobrze, jak Trevor Eve (Sir Selwyn Hardcastle - świetna postać!), James Fleet (pan Bennet) czy Tom Ward (pułkownik Fitzwilliam). Ten ostatni, co warto podkreślić, zagrał w serialu z 1995 roku pułkownika Chamberlayne`a, postać epizodyczną. To więc niejako łącznik z moją ulubioną ekranizacją.

Natomiast w główne postaci wcielili się: Anna Maxwell Martin - świetnie mi znana z filmu "Bleak House" czy "North and South" oraz Matthew Rhys, którego dotąd mało znałam. W roli George`a Wickmama wystąpił Matthew Goode. Zawsze dziwiłam się, jak można było się zauroczyć kimś takim jak Wickham, który sprawiał na mnie wrażenie jakiegoś mydłka, jednak ten jest zupełnie inny, wydaje się inteligentny i przebiegły. I dziewczyna taka jak Lizzie mogłaby dać się prędzej zwieść komuś podobnemu. Na koniec nuszę przyznać, że trochę mi przeszkadzało "zepsucie" jednej z ważnych postaci powieści Austen (nie powiem teraz której, żeby nie spoilerować), ale na końcu zrozumiałam zamysł scenarzystów, choć żal do nich pozostał. Ciekawy jest wątek związany z parą głównych bohaterów, którzy w obliczu niespodziewanych wydarzeń na chwilę odsuwają się od siebie. Cóż scenarzyści zrobiliby bez wymyślania takich problemów? ;)

Fabuła tego filmu jest tak poprowadzona, że najpierw wprowadza atmosferę grozy, by po jakimś czasie zmienić się w kryminał. Całość ogląda się bardzo dobrze, obrazki są wysmakowane, praca kamery ciekawa, otoczenie Pemberley znakomicie sfilmowane (to jest to samo miejsce co w serialu z 1995 roku!). Są tu też reminiscencje z przeszłości, a więc widzimy na przykład fragment oświadczyn Darcy`ego czy pierwszą rozmowę Lizzy z Wickhamem.Akurat te scenki wypadają słabo, bo Anna Maxwell Martin wygląda nieźle jako pani Darcy, ale jako dużo młodsza Lizzie już gorzej. Dla osób, które lubią fanfiki, jest nawet scena miłosna, co prawda nie w wykonaniu Colina Firtha, ale... :)

Można też zajrzeć za podszewkę Pemberley, a więc do pomieszczeń kuchennych, gdzie służba zajmuje się przygotowaniem do balu, którego w końcu nie będzie. W tamtym drugim świecie prym wiedzie pani Reynolds, całkiem dobrze poprowadzona postać.

Akcja "Death comes to Pemberley" wciąga, a zagadka czeka na rozwiązanie do ostatnich chwil. Widz uczestniczy w dochodzeniu, procesie sądowym, widzi także przygotowania do egzekucji. Prawdziwy kryminał w świecie Jane Austen. ;) Gdzie ta sielanka okresu Regencji?
Mimo początkowego sceptycyzmu, po obejrzeniu jestem na tak.