piątek, 25 września 2009

188 DNI I NOCY

Dziś moja lektura sprzed miesięcy. Przypomniałam sobie o niej dzisiaj. I zamieszczam tu notatki, które pisałam sobie na bieżąco w czasie czytania.

Przez 188 dni i nocy Małgorzata Domagalik i Janusz L. Wiśniewski pisali do siebie e-maile o przyjaźni, miłości, samotności, o tym, co codzienne i wyjątkowe. Przytrafiały im się przedziwne i całkiem zwyczajne historie. Czasem, jak to mężczyzna i kobieta, nie do końca się rozumieli, ale wciąż byli ciekawi siebie. Rozważali, jakie są współczesne kobiety, a jacy mężczyźni, co ich dzieli, a co łączy, czym jest miłość, zdrada, feminizm. Jest w tej książce wiele błyskotliwego fechtunku na słowa i równie błyskotliwych ripost. Jest trochę gry, ale więcej wzajemnej życzliwości, zrozumienia i zadumy. Tego co przeżyli, osiągnęli, co jest dla nich aktualnie najważniejsze.

Koleżanka pożyczyła mi kiedyś książkę Wiśniewskiego i Domagalik, zachęcając mnie do jej przeczytania (po tym jak trochę skrytykowałam jego twórczość) - wybrałam właśnie lekturę książki "188 dni i nocy".

Bez wątpienia jest to pojedynek na słowa, czasem widać, że autorzy, wymieniając korespondencję, mieli świadomość, że z tego będzie książka, ale czyta się ją dobrze. Jest chwila na refleksję, jest pojedynek płci, walka na argumenty.

Nie wiem czemu, mam wrażenie, że autorzy zamienili się miejscami: on jest cieplejszy i bardziej kobiecy, a ona chłodna i zasadnicza. Ale być może Domagalik, pisząc te maile, po prostu się pilnuje (przed Wiśniewskim i przed czytelnikami), a on tworzy literaturę. Denerwuje mnie trochę, że często odrabiają lekcje pt. najnowsze lektury, ale niekiedy ich rozmowy są bardzo ciekawe.
Nie wiem jednak dlaczego wciąż oscylują wokół tematu zdrady... Ten temat wraca zwłaszcza w listach Wiśniewskiego...
Niekiedy mam wrażenie, że ich korespondencja się ociepla, by później się ochłodzić... Jednak oboje, zwłaszcza Domagalik, unikają tematów ściśle osobistych i nie chcą się odkryć przed czytelnikiem. zresztą nic w tym dziwnego...
Może nie każdemu się ta lektura spodoba, ale od drugiej połowy książki czytało mi się ją jeszcze lepiej.
Podobno pojawiła się też na rynku kontynuacja "188 dni i nocy", widać czytelnikom się podobało, a i autorzy znaleźli temat do dalszych rozmów... Jak wpadnie mi w ręce, to przeczytam.
Przeszkadzają mi nieco literówki, były trzy korektorki, a jednak są jakieś błędy... Podobno wyszła później wersja poprawiona..

środa, 23 września 2009

Dziewczyny z kalendarza (Calendar Girls)

"Kwiaty Yorkshire są jak kobiety Yorkshire.
Każdy etap ich rozwoju jest piękniejszy niż poprzedni.
A najpiękniejsze są w ostatniej fazie...
A potem wiedną..."


Film "Dziewczyny z kalendarza" został zainspirowany prawdziwą historią jedenastu kobiet w średnim wieku (45-60 lat). Mąż jednej z nich właśnie umarł na białaczkę. Pogrążona w rozpaczy kobieta chce jednak w jakiś sposób pomóc rodzinom innych osób chorych na raka. Wraz z przyjaciółką wpada na pomysł, aby pozować do kalendarza dla Women's Institute, a zarobione w ten sposób pieniądze przeznaczyć na szczytny cel. Na zdjęciach 11 pań ma grać na fortepianie, piec, robić na drutach czyli pokazywać typowe rzeczy, które robią kobiety w ich wieku. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że panie mają pozować... nago.

Tytuł filmu wskazywałby na wesołą historię o perypetiach młodych i pięknych modelek. Tymczasem to historia o życiu i jego smutnych, a czasem przyjemnych chwilach. W dodatku oparta na faktach. Pokazuje, że szczytny cel, przyjaźń i miłość są w życiu najważniejsze.
Dojrzałe kobiety decydują się na szaleńczy krok - będą pozować nago do kalendarza, po to by wspomóc materialnie szpital miejski. Chcą pomóc przy tym jednej z przyjaciółek otrząsnąć się po śmierci zmarłego na białaczkę męża. Oczywiście, nie jest to proste, ale przełamują swoje obawy i uprzedzenia otoczenia, i realizują ten szalony pomysł. Bo jak mówi jedna z nich: "Kiedy się rozbiorę, jeśli nie teraz?".
Któż jednak chciałby kupić kalendarz z 40- czy 50-letnimi nagimi kobietami, którym daleko do ideałów piękności? Okazuje się jednak, że publikacja odnosi sukces, ukazują się wywiady i artykuły w prasie, a modelki dostają nawet zaproszenie do Hollywood. A więc sława! Pokazane są jednak pewne zagrożenia, które przynosi ze sobą świat mediów - papierowy, pozorny świat, który nie ma nic wspólnego z realnością. Co staje się pozą, a co jest prawdziwe? Co jest grą, a co uczuciem? Chris ucieka do Hollywood przed życiowymi problemami: kłopotów z synem i mężem. Przyjaźń między kobietami wisi na włosku.
Ale w końcu przychodzi opamiętanie. Modelki wracają do swojego świata, do zwykłych spotkań we własnym gronie, ale z pewnością zyskały jedno - pewność siebie i przekonanie, że wspólnie można dokonać czegoś więcej, że można zrobić coś pozornie niemożliwego, jeśli tylko ma się odwagę i dobre chęci.
Film słodko-gorzki. Ładne zdjęcia, dawka humoru. Mnie się podobał.
Bardzo dobra w roli Chris - Helen Mirren.

sobota, 12 września 2009

Dyliżansem przez Śląsk

"Ból nogi jest dla mnie nieszczęściem, ponieważ pędząc z upodobania życie na wsi namiętnie lubię dalekie spacery. Oto powód, dla którego postanowiłam udać się do wód w Cieplicach na Śląsku."
Tak zaczyna się "Dyliżansem przez Śląsk. Dziennik podróży do Cieplic w roku 1816" Izabeli z Flemmingów Czartoryskiej. Jego autorka była osobą wówczas bardzo znaną i przedstawicielką jednego z najznakomitszych rodów polskich. Żona księcia Adama Kazimierza Czartoryskiego, generała ziem podolskich i matka bardzo nieszczęśliwej (zwłaszcza w małżeństwie, bo wzięła rozwód z księciem Ludwikiem) Marii Wirtemberskiej, (o której zresztą we wzruszający sposób w swoim dzienniku pisze, kiedy ta odwiedza ją w Cieplicach), a także Adama Jerzego Czartoryskiego i Zofii Zamojskiej, w czasach młodości była autorką kilku skandali (miała romans z królem Stasiem, z posłem rosyjskim Repninem i dukem de Lauzun). Jednak z wiekiem się ustatkowała, stała się gorącą patriotką. To właśnie ona zainicjowała w 1801 roku otwarcie pierwszego polskiego muzeum w Puławach (w świątyni Sybilli).

Dzienniki podróży były wówczas, na przełomie XVIII i XIX wieku, bardzo popularne. Zapiski Czartoryskiej odzwierciedlają zainteresowania epoki, są świadectwem powstawania patriotyczno-sentymentalnej uczuciowości, bo i autorka opisując krajobraz czy scenki rodzajowe pisze o swoich uczuciach, o wrażeniach, jakie widziany obraz w niej wywołuje.

Trasa przejazdu księżnej na Śląsk wiedzie przez Zwoleń, Białaczów, Sulejów, Naramnicę, Wieruszów, Wrocław, Kamienną Górę. We wzruszający sposób opisuje proboszcza Naramnicy, schorowanego Francuza:
"O kilka kroków ode mnie zauważyłam przechodzącego mężczyznę w szlafroku z obwiązaną głową. Jego wychudła i blada twarz zdradzała cierpienie. Przeszedł jak cień, wszedł wolnym krokiem na podwórze i zniknął."
Księżna Czartoryska dowiedziała się, że to francuski emigrant, ksiądz i proboszcz Naramnicy. Po wysłuchaniu jego historii i po osobistym z nim spotkaniu, zainteresowała się jego losem. Towarzyszący księżnej lekarz zaordynował mu lepsze pożywienie i wino dla nabrania sił. Ofiarowano mu herbatę i butelkę malagi, prosząc, by przyjął to po przyjaźni jako lekarstwo. Nieśmiało, bo z dużym respektem przekazała mu w bilecie drobną kwotę i załączyła swój adres. Nie zapomniała o nim także w drodze powrotnej.

Wkrótce, z towarzyszącą jej grupą osób (wychowanka i ulubienica Zosia Matuszewiczówna, rezydentka Puław pani Neuvillowa i jej córka Lila, lekarz - doktor Khittle oraz kucharczyk i kilka kobiet służebnych)) księżna dociera do Cieplic i zajmuje kwaterę, która z początku nie przypada jej do gustu. Jednak po kilku dniach przystosuje się do istniejących warunków i wkrótce porzuca myśl o przeniesieniu się w inne miejsce:
"Po przybyciu prawie w nocy do Cieplic nie byliśmy zbyt zadowoleni z naszego locum - znajdowało się na uboczu, pokoje były małe i nadzwyczaj niskie, bez łóżek i mebli też niewiele. Poszliśmy spać w złych humorach. [...] Nazajutrz nadal czyniliśmy smutne uwagi nad nieszczęśliwym położeniem naszej siedziby, powoli jednak urządziliśmy się i humory się poprawiły. Zrezygnowałam u siebie z jednego okna, położyłam jeden na drugim dwa sienniki, nakryłam je piękną narzutą i - miałam zadowalające łoże. Vis a vis - kanapka i trzy krzesła, bliżej okna moje biurko, na którym leżały pióra, nożyki, pieczątki, papiery i wszystkie przybory. Przy drugim oknie, ozdobionym przeze mnie doniczką z kwiatami - krzesło i stoliczek tworzyły cabinet de lecture. Za krzesłem stała ciężka komoda z trzema szufladami, gdzie złożyłam parę sukien, dwa okropne robdeszany (podomki), trzy czy cztery czepki i dwa kapelusze. Na komodzie klatka z papugą i miniaturka zwierciadła między oknami. Pokój, w którym mieściło się to wszystko, miał siedem kroków długości, a mniej niż pięć był szeroki. Co do wysokości - Khittel (lekarz) głową sięgał prawie sufitu. [...] Zgodziliśmy się, że to okropnie smutny dom i niezbyt fortunnie wybrany na mieszkanie - chcieliśmy się wyprowadzić. [...] Po kilku dniach przywykliśmy do tego wszystkiego. Sypialiśmy doskonale, jadaliśmy dobrze, spacery były urocze, a ludzie tacy dobrzy."
Ponieważ do Cieplic przyjechała leczyć reumatyzm i nie była już wtedy najmłodszą kobietą, często używa pojazdów, jest to dyliżans przy większych odległościach (a trzeba dodać, że w 1778 roku Kotlina Jeleniogórska uzyskała połączenie dyliżansowe przez Kamienną Górę i Świdnicę z Wrocławiem), powóz - przy nieco mniejszych i lektyka - przy tych najmniejszych. Zwiedzanie gór w lektyce było wówczas dość rozpowszechnioną formą "wędrowania", rodziła się powoli profesja przewodnika czy tragarza. Księżna zwiedza okoliczne atrakcje architektoniczne np. opactwo w Bukowcu (w rzeczywistości to krypta) czy zamki, jak Chojnik:
"Aby się tam dostać, należy dojechać powozem do oberży we wsi u podnóża góry, gdzie czekają tragarze z lektykami. Byłyśmy cztery kobiety, wzięłyśmy więc tragarzy, mężczyźni zaś poszli z przewodnikiem pieszo. Olbrzymie skały, porośnięte drzewami, których korzenie czepiają się niepożytych masywów lub wiją się wśród szczelin i mchu pokrywającego głazy, sprawiały wrażenie dziwaczne i zdumiewające zarazem. Na każdym zakręcie otwierały się wspaniałe widoki.[...] Najbardziej działają na wyobraźnię stare mury z XIII wieku otaczające zamek, przez ten mur podobno kazała księżniczka Kunegunda skakać konno rycerzom, ubiegającym się o jej rękę.[...] Mimo że zupełnie nie wierzyłam w prawdziwość tej historii, oczy utkwiłam w murze, usiłując znaleźć jakiś ślad okrucieństwa dziewicy lub szaleństwa rycerzy, powolnych niedorzecznemu kaprysowi.[...] Potem zeszliśmy do stóp zamku, aby się napić herbaty, mleka i chłodników.[...] Przyniesiono księgę, gdzie każdy umieszcza swe nazwisko.[...] Zosia [...] znalazła na jednej ze stron u góry nazwisko mojej córki i syna. Odczytałam chciwie ich podpisy i umieściłam poniżej słowa, jakimi mnie natchnęły: "Cóż za szczęście oglądać ich pismo. Boże, zachowaj ich w swojej opiece". Gdy kończyłam, jedna łza spadła na imię Marysi. Zamknęłam księgę [...] Miałam głowę, serce i duszę przepełnione wspomnieniem dzieci i wydało mi się, że słyszę ich głosy. Przed chwilą widziałam imiona wypisane ich ręką i wrażenie trwało dalej."
Zwiedza także atrakcje przyrodnicze, jak Śnieżne Kotły, Grodna, wodospady Szklarki i Kamieńczyka:
"Olbrzymie skały najrozmaitszych kształtów, porośnięte drzewami, krzewami i mchem [...] Wśród tych skalnych masywów leci z hukiem potok na tkwiące głęboko w przepaści szczątki opoki wśród tego wąska ścieżka, którą przechodzimy, biegnie czasem przez skały, czasem przez wodę czy też po chwiejnych, lecz niezawodnych mostkach: dodaje to romantyczności temu imponującemu obrazowi. Tak dotarliśmy do Szklarki, która spada z wysokości 30 stóp na żywą skałę. [...] Nie umiem powiedzieć, co się działo ze mną u stóp wodospadu wśród olbrzymich skał".
Oglądany krajobraz wywołuje uczucia i budzi refleksje na temat życia, losu, kondycji człowieka.
"Śnieżne Kotły [...] to głębokie na 200 stóp przepaście o ścianach stromo spadających w głąb, wypełnione niemal zawsze śniegiem. [...] W pobliżu odwiecznych śniegów, przez całe wieki gromadzących się w przepaściach, można dostrzec najpiękniejszą zieleń i wspaniałe kwiaty, których nigdzie indziej nie widziałam. Świeża zieleń z jednej strony i widok ciemnej przepaści z drugiej - oto obraz życia i przeznaczenia człowieka. Często po dniach pogodnych, radosnych, pełnych zadowolenia, przyjemności i uśmiechów przychodzi wielki smutek; często kwiaty błyszczą na skraju przepaści w którą nas strąca dotkliwy ból i strata".
Czartoryska opisuje krajobrazy, ale notuje także spotkania z ludźmi, różnych stanów i zajęć: śląskiej arystokracji (wśród nich z właścicielami Cieplic - rodziną Schaffgotschów, uczestniczy także w wydanym przez nich balu, który opisuje w kilku zdaniach), a także mieszczan, chłopów, żebraków:
"Lud tutaj dobry, a uprzejmość zdaje się być jego cechą wrodzoną.[...] Pewnego razu udałam się z rana do kąpieli, przechodząc korytarzem na dole ujrzałam w kącie niewidomego. Zapytałam, kto zacz? Odpowiedział, że jest biedakiem [...] Dałam mu talara i obiecałam tak czynić każdej niedzieli aż do wyjazdu z Cieplic.[...] Był katolikiem, widziałam w godzinę później, jak modlił się żarliwie w kościele.[...] Wracając około południa do siebie zastałam pod drzwiami staruszkę z naręczem goździków, maków, róż i jaskrów.[...] Jestem żoną ślepca - dorzuciła i wszystkie kwiaty złożyła na stole w moim pokoju."
"Byliśmy w Marciszowie, zaproszeni gorąco przez wieśniaczkę Mahlerową [...] Przyjęła nas radośnie i serdecznie. Jej mąż jest tkaczem, wyrabiając piękne płótna zarabia na życie swoje i rodziny. Chata czysta, w izbie cztery krosna w ruchu. [...] Na nasze przyjęcie stół nakryty piękną serwetą ustawiony był w sadzie. Pyszne mleko, doskonałe masło, świeży chleb, a przede wszystkim widok poczciwej Mahlerowej - uszczęśliwionej naszą wizytą, cztery hoże i zwinne dziewczyny skore do usług, nawet powolna dobroduszność ojca.[...] Jestem już niemłoda i przyzwyczajona do zimnej grzeczności ludzi zajętych naprawdę wyłącznie sobą, z powodzeniem udających zainteresowanie bliźnimi ... lecz nigdy nie będzie mi obojętna serdeczność, przyjazny ukłon poczciwych Ślązaczek i dobre ludzkie chęci".
Izabela Czartoryska była już wówczas siedemdziesięcioletnią kobietą, doświadczoną i po przejściach, jest dobrą obserwatorką, opisuje z gorzkim, ale i pogodnym humorem to, co widzi, komentuje bez uszczypliwości, łatwo się wzrusza. Jednak wszystko to jest wyważone.
"Dzisiaj po raz pierwszy udałam się do wielkiego kąpieliska. Trzeba naprawdę wierzyć w skuteczność tych wód, żeby z nich korzystać w tych warunkach. Jest to okrągła sala zbudowana nad źródłem wody, która wprawdzie ciągle się zmienia i płynie nieustannie, lecz zanurza się w niej po szyję czterdzieści naraz kobiet mniej lub bardziej chorych, znęconych nadzieją wyleczenia. Są między nimi młode i stare, ładne i bardzo brzydkie,[...] Drzwi otwierają się ciągle i coraz to ukazuje się postać w długiej, białej koszuli, zanurza się w wodę jak widmo, gubiąc się za chwilę w tłumie".
W jej słowach przebija humor, ale bez jakiejś złośliwości:
"Kąpielisko traktuję jako spektakl. Niezmiernie różnorodne są przybrania głów kobiecych, jestem niemal pewna, że te stroiki są pracowicie wystudiowane w przeddzień, toteż taka dama wchodząc na salę obrzuca ukradkowym spojrzeniem całe towarzystwo, które się kąpie, chcąc stwierdzić, jakie wrażenie wywiera jej pojawienie się. Zauważyłam, że dopóki otyłe matrony przebywają w wodzie, są tak pewne siebie, że napawa to poczuciem bezpieczeństwa pozostałe. Natomiast wyjście starszej damy z kąpieli jest dość ryzykowne. Drzwi wąskie, koszule mokre, można się domyślić, jakie to daje efekty."
"Przedstawiono mi wielu panów, lecz wolę o nich nie mówić."
Notuje zabawne wydarzenia (np. w czasie wycieczki do Grodnej):
"Na widok skały wszyscy wykrzyknęli z zachwytem: jakie piękne miejsce, cóż za widok, ileż ogromnych głazów, z jakim gustem wszystko urządzone! - "Jaki piękny grzyb! - zawołał mój kucharczyk i rzucił się nań łapczywie, mając na uwadze kolację. Oto nauczka dla ciceronów (przewodników) w ogólności: trzeba zwracać uwagę na przedmioty zależnie od rozumu, gustu, nawet usposobienia amatorów, których oprowadzają".
Nie brakuje też gorzkich refleksji:
"Doświadczyłam nieraz, że ludzie są najbardziej uparci wtedy, gdy nie mają racji"
"Dzięki boskiej dobroci czas, który płynie nieprzerwanie, zaciera najczarniejsze myśli i łagodzi najboleśniejsze wspomnienia".
"Wszystko przemija szybko, najszybciej zaś szczęście."
Izabela Czartoryska opuściła z żalem Cieplice, bawiła potem jeszcze w Kowarach, Wałbrzychu, zwiedzała także zamek Książ, była w Jedlinku i Strudze, we Wrocławiu bawiła trzy dni, i przez Oleśnicę, Syców i wspomnianą już Naramnicę powróciła do Puław.

Dziennik podróży Izabeli Czartoryskiej jest króciutką książeczką (oryginalny tekst to nieco ponad 40 stron), ale to ciekawa lektura. Czytając ją można się dowiedzieć, jak się wówczas podróżowało, jak się spędzało czas w "zdroju", jak się zwiedzało ciekawe miejsca. To świadectwo epoki i panujących mód na swoisty sentymentalizm, ale przebija z niej także osobowość samej autorki, która była jedną z najciekawszych polskich dam ówczesnych czasów.

1. Bukowiec, rycina Endlera
2. Zamek Chojnik, lit. Karola Mattisa
3. Wodospad Kamieńczyka, stl., Kaspar Ulrich Huber wg Theodora Blätterbauera, 1885 r.
4. Kowary, litografia
5. Księżna Izabela Czartoryska

sobota, 5 września 2009

Groch i kapusta czyli podróżuj po Polsce

"Cudze chwalicie, swego nie znacie. Sami nie wiecie, co posiadacie".
Staram się w miarę możliwości stosować zasadę poznawania nieznanych dotąd rejonów swego rodzinnego kraju. Zwykle corocznie udaję się na jakąś krajoznawczą wycieczkę, by zwiedzić jakieś miejsce, w którym jeszcze nie byłam, na najdalszym krańcu Polski lub gdzieś bliżej, w zasięgu pieszej wyprawy.
Chętnie kiedyś oglądałam programy Tony Halika i Elżbiety Dzikowskiej: "Pieprz i wanilia". Ta para podróżników opowiadała o życiu egzotycznych plemion na różnych kontynentach, choć chyba najczęściej przedstawiali swoje filmy z Ameryki Południowej. Minęło trochę lat, Tony`ego Halika już nie ma wśród nas. Ale Elżbieta Dzikowska nie rezygnuje z popularyzacji turystyki, tyle że obecnie koncentruje się na opisywaniu uroków i ciekawostek ojczystego kraju.

Przeczytałam właśnie pierwszą z cyklu książek "Groch i kapusta czyli podróżuj po Polsce" (wyd. 2004), będącą niejako wstępem do kolejnych tomów, gdyż temat okazał się chwytliwy, a Elżbieta Dzikowska sukcesywnie zaczęła opisywać różne rejony Polski (w Empiku widziałam cztery kolejne tomy z tej serii czyli Polska płd.-zach., płn.- zach., płn.-wsch, i płd.-wsch.).
W tym pierwszym (i niejako sygnalnym) tomie nie mogło zabraknąć wzmianek o zabytkach większych miast, takich jak Toruń, Gniezno, Płock, Białystok czy Jelenia Góra. Ale mnie najbardziej spodobały się wypady do tych mniejszych, często zapomnianych, jak Ustrzyki Górne, Komańcza, Sanok.
Dzikowska oprowadza swoich czytelników także po Bieszczadach, Helu, wspomnianej już Biebrzy, szlaku piastowskim, Podlasiu, Kotlinie Jeleniogórskiej, Dolnym Śląsku. Zwiedza pałace, zamki i kościoły. Mówi, gdzie warto zajrzeć, czego nie można przeoczyć, i co warto zjeść w każdym z tych miejsc.

Przy tym przedstawia sylwetki osób z danym regionem lub miejscem obecnie związanych, często są to ludzie pozytywnie zakręceni. Z zainteresowaniem czytałam historię pani Darii Boiwko (mieszkającej w Komańczy, a pochodzącej z polsko-bojkowskiej rodziny), herpetologa i burmistrza Sanoka Wojciecha Blecharczyka czy też "króla Biebrzy", Krzysztofa Kawenczyńskiego, którego zresztą miałam okazję poznać przed laty, kiedy był jeszcze antykwariuszem (choć jakoś tak wyszło, że mimo że byłam dwukrotnie w biebrzańskim parku, nie trafiłam do ustronnych Bud, w których mieszka). Z równym zainteresowaniem czytałam także o Leonie Tarasewiczu, który choć jest bardzo znanym malarzem i artystą światowego formatu, nie ma zamiaru zupełnie opuścić rodzinnej Stacji Waliły na Białostocczyźnie, gdzie ma swój dom i pracownię, i gdzie może szukać inspiracji dla swej niezwykłej twórczości.

Dzikowska, pisząc książkę "Groch i kapusta", skierowała ją, jak przypuszczam, nie do młodszego pokolenia, ale raczej do tego już dojrzałego, na co wskazuje styl narracji (swego rodzaju gawęda), dobór obiektów i dodatkowych informacji turystycznych. Nie jest to obszerny katalog miejsc stale obecnych w przewodnikach. Wybór jest z pewnością subiektywny, bo często są to okolice, z którymi para podróżników była i jest związana, np. Bieszczady (miejsce magiczne Elżbiety Dzikowskiej), Toruń (Muzeum Podróżników im. Toniego Halika), więc nie brakuje osobistych refleksji.
Sądzę, że jeśli wpadną mi w ręce kolejne tomy z tej serii, także i je przeczytam.

Dla zainteresowanych przytoczę notę od wydawcy dotyczącą nowych (!) tomów:
Groch i Kapusta zdobyła nagrodę Najlepszej Podróżniczej Książki Roku. Oprócz opisów i zdjęć autorka poświęca sporo uwagi swoim bohaterom, którzy mają za zadanie przekazać swoją pasję, aby zafascynować i zainspirować do poznawania danego regionu. Drugie wydanie to nowa szata graficzna, sprawozdania z ostatnich podróży autorki i nowy klarowny podział Polski na cztery części.

piątek, 4 września 2009

Życie po angielsku

Katarzyna Krzyżagórska-Pisarek wyjechała z Polski we wczesnym dzieciństwie. Wiele lat mieszkała w Afryce, studiowała we Francji, od kilkunastu lat mieszka w Wielkiej Brytanii. Jest historykiem sztuki i sztuka to nie tylko jej zawód, ale także życiowa pasja. Pisze recenzje z londyńskich wystaw, maluje kopie obrazów starych mistrzów, zajmuje się antykami oraz badaniami naukowymi nad Rubensem. W swojej nowej książce opowiada o zwykłej angielskiej codzienności, mentalności, sposobie myślenia i stylu życia.

Ze wstępu do tej książki:
"Aby zrozumieć duszę Anglików, trzeba być domatorem zazdrośnie strzegącym swojej prywatności, kochającym stare mury, omszałe dachy domostw, przyrodę, psy i konie oraz spokojne, umiarkowane życie; choć także kimś pozornie odmiennym - rubasznym kompanem podochoconym niejednym pintem wyśmienitego piwa w zaprzyjaźnionym wiejskim pubie. Nie jest to zapewne wizerunek Anglików, jaki postrzega przeciętny turysta odwiedzający ich kraj. Kłębiący się wielojęzycznym tłumem Londyn, to właśnie nie Anglia, więcej tam chyba cudzoziemców niż tubylców".
Czy wiecie, że angielskie dzieci chodzą do szkoły w krótkich szortach, nawet w największe chłody? Że w Anglii system podziałów klasowych nadal istnieje? Że posługiwanie się czystym językiem angielskim, tzw. BBC English, to już połowa sukcesu zawodowego, ale że dla cudzoziemca jest to prawie nieosiągalne? Że ulubioną rozrywką Anglików jest urządzanie, sprzedawanie i kupowanie domów? Że po ukończeniu szkoły młodzi Anglicy decydują się na gap year czyli rok przerwy przed pójściem na studia, aby podróżować i pracować charytatywnie w różnych zakątkach świata? Że Anglicy wolą przebywać w bezpiecznym azylu własnego domu i rzadko zapraszają tam gości? Że w złym guście jest obnoszenie się z bogactwem? Że nie należy się chwalić stanem posiadania, pensją czy pozycją męża, a także wielkością domu? Że nie wypada obarczać nikogo swoimi problemami, więc Anglicy się nigdy nie skarżą i zawsze zachowują pogodną twarz, nawet żartują ze swoich nieszczęść? Że angielskie babcie żyją własnym życiem i nie wyobrażają sobie poświęcenia się na starość dla wnuków? Że na ulicy Anglicy nigdy nie oglądają się ostentacyjnie za kobietą, nie zaczepiają jej, a pozwalają sobie tylko na dyskretny rzut oka trwający ułamek sekundy, za to w pubie, przy piwie, rozluźniają się, bawią i stają się odważniejsi? Że w złym tonie jest eleganckie ubieranie się na codzień, a ulubionym strojem Anglików, nawet zamożnych, są dżinsy i t-shirt? Że nawet prosty człowiek potrafi się tu kulturalnie zachować?

Tych i innych rzeczy można się dowiedzieć z książki Katarzyny Krzyżagórskiej-Pisarek, Polki, która od kilkunastu lat mieszka w południowej Anglii, w hrabstwie Surrey, w tym samym, w którym swoje domy mają Michael Caine, Mohammed Al Fayed, Eric Clapton.
Autorka opisuje zwyczaje i dziwactwa Anglików, ich wady i zalety, choć można by czasem powiedzieć, że to co według nas jest wadą w ogólnym rozrachunku może jednak być specyficzną zaletą. Pewne aspekty życia i mentalności Brytyjczyków chętnie przeniosłabym do Polski.
Nigdy jeszcze nie byłam w Anglii, wciąż uczę się angielskiego (na poziomie intermediate) i bardzo lubię angielskie programy poradnikowe (gł. o kupowaniu domów i ich urządzaniu, a także pozbywaniu się zbędnych przedmiotów z domu), których pełno w BBC Lifestyle i BBC Intertainment. Ta książka była więc dla mnie bardzo ciekawa. Oczywiście o pewnej specyfice życia w Anglii coś już wiedziałam, o innych kwestiach miałam mgliste pojęcie. Jednak z zainteresowaniem śledziłam opowieść Katarzyny Krzyżagórskiej-Pisarek, tym bardziej, że autorka dzieli się z czytelnikami swoim doświadczeniem z długoletniego pobytu w tym kraju, opisując także popełniane przez siebie faux-pas. Przy tym podaje często angielskie słownictwo określające różne aspekty lokalnego życia, co było dla mnie przydatne (potraktowałam to jak powtórkę przed kolejnym sezonem mojej nauki).
Oczywiście trzeba pamiętać, że pisała tę książkę osoba, która mieszka w zamożnym rejonie tego kraju, głównie obraca się w środowisku middle class (klasy średniej) i często cudzoziemskim (jej mąż urodził się w Anglii, choć ma włoskie pochodzenie), ale raczej nie wśród working class (czyli klasy pracującej), więc nie ma oglądu całościowego. Jednak z pewnością przez te kilkanaście lat na tyle poznała mentalność Anglików, że ma swoje spostrzeżenia i trafnie ocenia ich zachowanie i poglądy.
Osobom, które chciałyby się dowiedzieć, jak się mieszka i żyje w Anglii, książkę polecam. Po jej lekturze stwierdziłam, że zamieszkanie w tym kraju, mimo pewnych wad, ma swoje zalety. Choć nie da się ukryć, że cudzoziemiec zawsze będzie tam traktowany jak obcy.

środa, 2 września 2009

Ossendowski x 3

Nazwisko Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego pamiętam jeszcze z dzieciństwa z książeczki Kornela Makuszyńskiego i Mariana Walentynowicza "Awantury i wybryki małej małpki Fiki-Miki" (1). W tomie "Fiki-Miki dalsze dzieje, kto to czyta, ten się śmieje" jest zamieszczony taki fragment:

„Uciekają aż się kurzy
Do rannego słońca blasku,
Nagle patrzą co to znaczy
Ludzka głowa leży w piasku,
Głowa rzekła - jak się macie?
Ja nie bardzo, ledwie żyję,
Gdyż piaszczysta straszna burza
Zasypała mnie po szyję!
Odkopali go czym prędzej
Do murzyńskiej wiodą wioski.
A tam krzyczą - niech nam żyje
Pan profesor Ossendowski.”


Ten wierszyk jest symboliczny, bo niezwykle popularny przed wojną pisarz (142 przekłady jego książek na języki obce! Podobno był bardziej popularny niż obecnie Ryszard Kapuściński), po wojnie został zakazany, a jego książki w latach 50. pod nadzorem UB usunięto z bibliotek. Wszystko to za jego poglądy polityczne i za książki, które napisał, a głównie za rewelacyjną biografię Lenina.
Jak widać, w przypadku książeczki o przygodach małpki Fiki-Miki i Murzynka Goga-Goga, cenzor przeoczył wzmiankę o Antonim F. Ossendowskim, stąd kilka pokoleń dzieci, urodzonych po wojnie, mogło przeczytać jego nazwisko, nie wiedząc kim tak naprawdę był ten tajemniczy profesor.

Przeczytałam ostatnio trzy książki Ossendowskiego (których recenzje poniżej zamieszczam), bo wreszcie zaczęto wznawiać jego twórczość.

"Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów", świadectwo autentycznych przygód i doznań autora, napisane jest z taką pasją, że trudno nie poddać się magii wyprawy "do głębi rozgorzałego namiętnościami politycznymi azjatyckiego kotła". Zapis przeżyć, jakie były jego udziałem, gdy w czasie wojny domowej uciekał przed bolszewikami przez Syberię, Mongolię i Chiny. Autor zyskał zaufanie mongolskich lamów i w niezwykłych okolicznościach zawarł znajomość ze słynnym "krwawym baronem" von Ungern-Sternbergiem, bałtyckim Niemcem w służbie carskiej, który zamierzał zrealizować idee stworzenia na terytorium syberyjskiej kolonii carskiej Rosji Imperium Panmongolskiego.Przedzierając się przez tajgę, góry i pustynię, Ossendowski dotarł w miejsca, gdzie nie stanęła jeszcze noga białego człowieka i doświadczył życia ludzi od stuleci bytujących w pełnej symbiozie z naturą i jej wielkimi mocami (2).

W swojej książce Ossendowski w dość drastyczny sposób ukazuje rewolucję bolszewicką i to co zrobiła z ludźmi w Rosji i w Mongolii - wyrzynanie wrogów bolszewizmu, okrucieństwo i zdrady. Tę książkę czyta się jak powieść sensacyjną i przygodową, w środku jest sporo wewnętrznej polityki Mongolii w tym czasie, z wpływami bolszewicko-chińskimi (chwilami można się w tym pogubić). Autor wiele razy mógł zginąć, był bardzo bliski śmierci (choćby scena dramatycznego przejścia przez jezioro Kosogoł, czy spotkanie ze słynnym krwawym baronem von Ungernem), a jednak miał niesamowite szczęście i świetne wyczucie sytuacji i intuicję, dar zjednywania sobie właściwych ludzi, w tym lamów.
Książka bardzo ciekawa, pięknie zilustrowana zdjęciami (gł. z East-News). W tym czasie była pionierska, jeśli chodzi o ten rejon i przełożona została na wiele języków.

I wreszcie legendarny już "Lenin".
"Lenin" Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego - to książka-legenda. Została przetłumaczona na wiele języków. W latach trzydziestych zrobiła karierę na obu półkulach i odegrała znaczącą rolę w ukazaniu, kto i jak "robił" Rewolucję Październikową. Niezwykle sugestywny obraz tytułowego bohatera książki, zupełnie odmienny od kreowanego w Polsce przez ostatnie dziesięciolecia, pozostanie w pamięci każdego czytelnika (3). Biografia Włodzimierza Ilicza w powojennej Polsce skazała Ossendowskiego na literacki niebyt. Szczęście miał pisarz, że zmarł przed wkroczeniem do Polski Armii Czerwonej, skoro nawet po śmierci NKWD nie dało mu spokoju, na cmentarz w Milanówku, gdzie go pochowano, sprowadzono siłą dentystę, by zidentyfikował wydarte z grobu zwłoki, a potem... obcięto im głowę! Przynajmniej w ten sposób enkawudziści ukarali tego, który poważył się zszargać pamięć nieśmiertelnego Włodzimierza Uljanowa!
Skąd Ossendowski miał tak gruntowną wiedzę na temat rewolucji i jej wodza? Między innymi z autopsji! Pisarz współpracował z kontrwywiadem "białych", czego dowodzą znalezione w Instytucie im. J. Piłsudskiego jego zmikrofilmowane raporty. Był również zaangażowany w przekazanie oficerowi amerykańskiego wywiadu korespondencji przywódców bolszewików z niemieckim Sztabem Generalnym. „Grzechem głównym” pisarza stał się „Lenin”, biografia odzierająca tę postać z legendy, bezkompromisowo obnażająca okrucieństwo, cynizm, pogardę dla człowieka i zmierzanie po milionach trupów do celu (4). „Lenin” Ossendowskiego, wydany w Polsce w 1930 roku, doczekał się kolejnej edycji dopiero 60 lat później.


Byłam bardzo ciekawa tej książki i jednocześnie obawiałam się, że będzie się ją ciężko czytać. Nic bardziej błędnego. Mówi ona o Włodzimierzu Leninie - człowieku, o którym za wiele tak naprawdę nie wiedziałam, choć w czasach mojego dzieciństwa pamiętam doskonale jego portrety niesione w pochodach 1-majowych, oglądanych w telewizji. Każda biblioteka posiadała komplet jego dzieł w kilku czy kilkunastu egzemplarzach.
To książka niezwykła, bo niby biografia, ale czyta się ją jak powieść. Ciekawa narracja. Pokazane dzieciństwo bohatera, a potem jego dochodzenie do idei, której był wierny aż do końca, mimo że jej realizacja nie miała wiele wspólnego z jakąkolwiek moralnością. Interesujący był dobór ludzi, którzy wykonywali później polecenia Lenina i wprowadzali rewolucję w życie - właściwie byli to nie-Rosjanie. Jednak Lenin miał duże wyczucie rosyjskiej duszy, potrafił nią zawładnąć i wydobyć z niej to, o co mu chodziło.

Rewolucja zawsze jest okrutna i nie przebiera w środkach, wspomnieć można jej obraz u Zygmunta Krasińskiego, wreszcie wszystko, co wiemy o rewolucji francuskiej. Jednak to co się działo wówczas w Rosji przerastało wszystko co można sobie wyobrazić (przed okresem II wojny światowej) - podpalanie dworów, wyrzucanie ziemian, niszczenie zabytków, w tym rozbijanie carskich nagrobków i wrzucanie zawartości do Newy, profanowanie kościołów; grasowanie po kraju dziecięcych band, które kradły, prostytuowały się, głodowały i chorowały na różne choroby, w tym nosaciznę; zabicie rodziny cesarskiej bez sądu. No i to co najgorsze - działalność "Czeka" (czyli tzw. Wszechrosyjskiej Komisji Nadzwyczajnej do Walki z Kontrrewolucją, Spekulacją i Sabotażem) czyli grupy osób, które były jednocześnie oskarżycielami, sędziami i katami. Lenin na czele tej grupy postawił Polaka - psychopatycznego Feliksa Dzierżyńskiego. "Czeka" przeprowadzała masowe egzekucje tzw. "wrogów rewolucji", sięgając przy tym do różnych środków, których wolałabym tu nie opisywać. (Bardzo wstrząsająco opisana jest śmierć szofera Lenina, a zwłaszcza Dory Frumkin).
A Lenin to wszystko akceptował w imię idei, bo uznawał, że cel uświęca środki.
Z książki tej jasno wynika, że późniejszy stalinizm był nie wynaturzeniem leninizmu (jak chcieliby niektórzy komuniści, nawet dziś) lecz jego kontynuacją.

Ossendowski pisząc tę książkę opierał się na wielu dostępnych źródłach, w tym prasowych, a także wielu dokumentach, prześledził wszystkie publikacje prasowe Lenina, jego wypowiedzi, a także relacje osób, które Lenina znały. W ciekawy sposób opisuje wodza rewolucji. W ciekawy sposób także przedstawia walkę między ówczesnymi socjalistami, socjal-demokratami, a komunistami Lenina, którzy stopniowo, najpierw łagodnie, a potem brutalnie zaczęli zwalczać tych pierwszych.
Ossendowski to pisarz, więc w epicki sposób relacjonuje wydarzenia zmierzające do rewolucji i samą rewolucję. Książkę, mimo tematyki, czyta się bardzo dobrze, a niech za reklamę wystarczy to, że pochłonęłam ją w dwa dni, a wcale nie jest cienka.

Trzecia książka Ossendowskiego, którą wreszcie udało mi się przeczytać to "Polesie", reprint publikacji wydanej w latach 30. w słynnej serii CUDA POLSKI. Książka jest pięknie zilustrowana klimatycznymi fotografiami. A dodać muszę, że do jej przeczytania zachęciła mnie niedawna wystawa plenerowa "Świat Kresów", poświęcona kresom II RP, przygotowana przez Dom Spotkań z Historią w Warszawie.
"Polesie" to napisana nieco archaicznym językiem opowieść o życiu Poleszuków, środowisku naturalnym, w którym żyją, tej niesamowitej krainie bagienno-leśnej, w której człowiek potrafił się mimo wszystkich trudności przystosować.
Pisarz opisuje tajemnicze moczary, błotniste "olosy" i trzęsawiska poleskie, porosłe grążelem, sitowiem i tatarakiem lub okryte rdzawą "niecieczą".
"Żywiołem Poleszuka są błota, woda i lasy. Żywioł ten wyczuwa on od zarania życia i przez całe życie całą swoją istotą.[..] Na Polesiu wszystko niemal jest osobliwe i swoiste - świadczące o przechowanych przez ludność tradycjach zamierzchłych czasów, gdy czczono panującego nad całym światem Dadźboga Swarożyca - prasłowiańskiego boga słońca, ognia, widzialnych i niewidzialnych sił przyrody".
Opowieść pełna jest regionalnych określeń, odnoszących się do składników natury, sprzętów, pomieszczeń. Ossendowski opisuje rodzimych mieszkańców Polesia jako ludzi małomównych, twardych, nieufnych. Wydzierających naturze to, czego ona tak łatwo nie oddaje.
Tak opisuje Ossendowski tę krainę, że żadna recenzja nie odda jej piękna i specyfiki. Zacytuję więc starą pieśń kresową:

Pośród łąk lasów i wód toni
W ciągłej pustej życia pogoni
Żyje posępny lud
Brzeczą much roje nad bagnami
Skrzypi jadący wóz czasami
Poprzez grząską rzekę wbród

Czasem ozwie się gdzieś łosia ryk
Albo gdzieś w głębi dziki głuszca krzyk
Potem znów cisza niczym niezmącona
Dusza lśni pustką rozmarzona
Piękny o Polesiu sen

Polesia czar, to dzikie knieje, moczary
Polesia czar, to dziwny wichru jęk
Gdy w mroczną noc z bagien wstają opary
Serce me drży, dziwny ogarnia lęk
Słyszę jak w głębi wód jakaś skarga się miota
Serca prostota wierzy w Polesia czar.


Źródła:
1. Ilustracja i tekst pochodzą z: "Awantury i wybryki małej małpki Fiki-Miki", wydanie łączne. Kraków: Wydawnictwo Literackie, prawdop. 1964 r.(Pierwsza książeczka z przygodami małpki Fiki-Miki i Murzynka Goga-Goga ukazała się w 1935 r.)
2. Informacja od wydawcy
3. Informacja od wydawcy
4. Fragment recenzji z biblionetki:
http://www.biblionetka.pl/reviewsDisplay.aspx?type=Review&id=15407