niedziela, 6 kwietnia 2008

Muskając aksamit (Tipping the Velvet)

"Muskając aksamit" (Tipping the Velvet) to trzyodcinkowy miniserial nakręcony przez BBC, według powieści Sarah Waters i scenariusza Andrew Daviesa, mistrza filmów kostiumowych.
Tę ekranizację postanowiłam obejrzeć dla Hugh Bonneville`a, który w zasadzie ma tu epizodyczną, ale bardzo sympatyczną rolę i pojawia się dopiero w trzecim odcinku. Ale film mnie na tyle wciągnął, że oglądałam go z dużym zainteresowaniem.

Opowiada historię Nancy Astley (Rachael Stirling), młodej dziewczyny, która pracuje jako kucharka w nadmorskiej restauracji swojego ojca, ale tylko do czasu, kiedy poznaje Kitty Butler (Keeley Hawes). Kitty śpiewa w przebraniu męskim w teatrze. Pod wpływem uczuć jakie Nancy odkrywa w sobie w stosunku do Kitty, młoda panienka Astley przechodzi całkowitą transformację i zaczyna swoją siedmioletnią podróż w odkrywaniu siebie.

Film ma świetną obsadę kobiecą. W głównych rolach wystąpiły: Rachael Stirling, Keeley Hawes, Jodhi May, Anna Chancellor, Sally Hawkins.
Akcja dzieje się w wiktoriańskiej Anglii, w latach 80. Młoda dziewczyna "od ostryg" zostaje oczarowana i niejako uwiedziona przez piosenkarkę rewiową Kitty Butler, która występuje w męskim przebraniu. Nan ją podziwia, chodzi na jej występy, podoba jej się jej sposób ubierania, jej swoboda, i chce być przy niej. Z czasem kobiety zaczynają na scenie występować razem, odgrywając parę kumpli. Oczywiście wszystko to jest podszyte dwuznacznością, a ich występy cieszą się dużym wzięciem wśród widzów. Kobiety zostają kochankami...
Nie będę opowiadać fabuły, żeby nie odbierać przyjemności oglądania, w każdym razie młodziutka Nan stopniowo dojrzewa, jej koleje losu są zmienne, poznaje smak miłości, zdrady, musi pracować na swoje utrzymanie, wykorzystując swój męski image.

Ekranizacja jest naprawdę dobrze zrobiona, widać rękę Daviesa i BBC. Oczywiście są sceny miłosne (podobno aktorki, żeby je zagrać, musiały znieczulić się alkoholem), są sceny nieco perwersyjne (gł. w drugim odcinku). Są głębokie uczucia, rozczarowania i dramaty miłosne. Ale całe szczęście to wszystko jest okraszone humorem, przez co nie jest ani zbyt patetycznie, ani zbyt melodramatycznie i nie nazbyt perwersyjnie, choć chwilami pikantnie....

Wiele scen w tym filmie jest bardzo dobrych, zapadają w pamięć, np scena z różą czy pierwsza rozmowa Kitty z Nan. Ładnie jest także nakręcona ich pierwsza scena miłosna. Piękne są kostiumy. I zdjęcia. Świetna rola Rachael Stirling w roli Nan, a także Keeley Hawes w roli Kitty Butler. Trzeba przyznać, że obie panie bardzo ładnie wyglądają w męskich przebraniach. Keeley Hawes przydała postaci Kitty Butler wiele magnetycznego uroku i trudno się dziwić, że Nan uległa jej hipnotyzującemu spojrzeniu i słowom, które wracają często w jej wspomnieniach. A przy tym ma słodki, delikatny głos - idealnie pasuje do tej roli.Interesująca jest także Anna Chancellor w roli bogatej damy, która ma specyficzne upodobania i urządza ekstrawaganckie przyjęcia z przedstawieniami dla swojego dekadenckiego towarzystwa.
Film jest godny polecenia, ale uprzedzam - nie każdemu będzie się podobał, niejednego zgorszy, bo jest pikantny, ale mnie się podobał. Historia Nan mnie wciągnęła i bardzo byłam ciekawa, jak się to wszystko zakończy. Ten obraz to dodatkowy przyczynek do dyskusji o wiktoriańskiej moralności i tego co się działo wtedy niejako "podskórnie", to podwójne dno życia codziennego, ukryte głęboko w zakamarkach nocy, prywatnych domów i teatrzyków rewiowych.

Muszę powiedzieć, że to drugi obraz, który oglądałam, nakręcony według powieści Sarah Waters (pierwsza była ekranizacja "Fingersmith" czyli "Złodziejki" z Sally Hawkins, która podobała mi się średnio). W porównaniu z nią, "Muskając aksamit" to świetny film. Ciekawa jest muzyka, wydaje się, zwłaszcza na początku, zbyt współczesna, ale główny motyw słyszy się długo w uszach i jakoś widza uwodzi. Zresztą wszystkie motywy muzyczne są tu fantastyczne, przydają całości wiele uroku i sprawiają, że sam obraz bardzo dzięki nim zyskuje. Żałuję, że nie ukazał się normalny soundtrack, tylko pod tyt. "Tipping the Velvet" wybór piosenek rewiowych, wśród których niestety nie ma tych wykorzystanych w miniserialu. W związku z tym sama musiałam sobie taki soundtrack przygotować, żeby się cieszyć ścieżką dźwiękową z filmu ;) Jej twórcą jest Andrew Johnson - ten sam, który zilustrował muzycznie "Our Mutual Friend", "House of the Mirth" i "Becoming Jane".

Polecam, ale na własną odpowiedzialność. Chyba sięgnę do książki, według której powstał film, tym bardziej, że przeczytałam, że:
Sarah Waters jest znawczynią powieści wiktoriańskiej. Rozpoczęła pisanie powieści "Tipping the Velvet" podczas zbierania materiałów do pracy doktorskiej. Zaintrygował ją wiktoriański światek rewii, zaczęła intensywnie tropić i studiować obraz codziennego życia epoki, rozwój ruchu sufrażystek i początki zainteresowania socjalizmem. Wielką zaletą jej małomiasteczkowego pochodzenia okazało się zachowanie szczególnej, gotyckiej wrażliwości, która wpłynęła na jej spojrzenie na świat i zainteresowanie epoką wiktoriańską. Nie dziwi więc fakt, że akcję swoich trzech dotychczasowych powieści umieściła w XIX-wiecznej Anglii. Jest autorką powieści: - Muskając aksamit (Tipping the Velvet), 1998 - Niebanalna więź (Affinity), 1999 - Złodziejka (Fingersmith), 2002 i rozgrywająca się już w l. 40. XX wieku: - Pod osłoną nocy (The Night Watch), 2006.

niedziela, 30 marca 2008

Nigdy nie mów żegnaj (Kabhi Alvida Naa Kehna)


Dev (Shakrukh Khan) i Rhea (Preity Zinta) są na pozór szczęśliwym małżeństwem. Mają kilkuletniego syna Arjuna. Dev odnosi sukcesy w sporcie, Rhea pnie się po szczeblach kariery w magazynie poświęconym modzie. Maya (Rani Mukherjee) wychodzi za mąż za Rishiego (Abhishek Bachchan). Na próżno jednak można doszukiwać się w niej szczęścia. Młoda kobieta ma wątpliwości.Tuż przed ślubem Dev i Maya spotykają sie po raz pierwszy. Kilka minut po spotkaniu z Mayą, Dev wpada pod samochód. Odniesiona kontuzja sprawia, że musi porzucić karierę sportową. Kilka lat później Dev jest zgorzkniałym, sfrustrowanym facetem, który złośliwością wyraża swą złość. Jej ofiarami są najczęściej Rhea i Arjun.Również małżeństwo Mayi nie ma się najlepiej. Między nią, a Rishim wraźnie brakuje namiętności.Któregoś dnia, w dość nieoczekiwanych okolicznościach, Maya i Dev ponownie się spotykają nadając nowego znaczenia słowom "nigdy nie mów żegnaj". Jak skończy się ta historia? Czy małżeństwa przetrwają? A może znajomość Mayi i Deva przerodzi się w coś więcej?

Za kinem bollywoodzkim nie przepadam. Jednak niedawno przez czysty przypadek obejrzałam teledysk z muzyką Michelle Featherstone (http://www.youtube.com/watch?v=qd6KY6MJzeA), z obrazkami z filmu "Nigdy nie mów żegnaj" (mało bollywodzkimi, poza początkiem) i sięgnęłam po ten tytuł, który ma doborową obsadę, bo wystąpiły w nim bollywoodzkie gwiazdy: Amitabh Bachchan, Shahrukh Khan, Rani Mukherjee, Preity Zinta, Abhishek Bachchan.

Film nie jest stricte bolly, gdyż akcja w całości dzieje się w Nowym Yorku, i są tu znikome akcenty hinduskie, poza oczywiście bohaterami.
Zadziwiało mnie zawsze szaleństwo na tle Shahrukh Khana, bo dla mnie jego aktorstwo wcale nie jest rewelacyjne. W dodatku jego postać w tym filmie jest postacią najbardziej irytującą, bo nie dość, że Dev jest nieprzyjemny dla otoczenia, to jeszcze w dodatku krzyczy na Bogu ducha winnego dzieciaka, wyładowując w ten sposób własne frustracje. I jak może mówić, że wychował syna, skoro nic nie wie o jego upodobaniach, zmusza go do grania w piłkę, chociaż dzieciak wolałby grać na skrzypcach.
Z kolei Maya sama nie wie czego chce, wyszła za mąż za mężczyznę, który ją kocha, rozpoczyna romans z Devem, ale nie ma gwarancji, że będzie z nim szczęśliwsza i wytrzymają ze sobą. A w ogóle za co właściwie ona pokochała tego Deva? W zrozumieniu jej potrzeb nie był lepszy od Rishiego, skoro wziął ją na mecz, chcąc głównie sobie zrobić przyjemność. Nie wiem jak Maya mogła odrzucać takie uczucie Rishiego! On był naprawdę dobry dla niej i w dodatku okazywał jej swoją miłość.
Żona Deva zbyt jest zajęta swoją pracą, by miała czas dla męża i dla dziecka, jednak jej kontakt z dzieckiem póżniej ulega pogłębieniu. Jest to postać nieco chlodna i jakoś trudno bylo wierzyć, że naprawdę kocha Deva (bo i za co?).
Rishi, mąż Mayi kocha ją, jednak czuje, że Maya się od niego oddala, a może wcale nie darzy go uczuciem? Na mnie największe wrażenie zrobiło właśnie to jak jego dobra wola polepszenia ich relacji i jego miłość spotyka się z chłodem May. W ogóle odnosiłam wrażenie, że to tylko Rishi i Rhea walczą o swoje małżenstwa, a Dev i Maya już je przekreślili. Znamienna jest scena w teatrze, a później to nieporozumienie z kwiatami. Scena w ktorej Maya mówi Rishiemu, że go zdradziła - przyznam, że to chyba jedyny moment, w ktorym się wzruszyłam.
W ogóle scena zdrady była dobrze zmontowana (nie wiedzialam, że są takie sceny w kinie bollywoodzkim, jak ta w hotelu). I jak na ironię Rishi się wtedy cieszył, że żona do niego wraca. Perfidny moment na zdradę.

Film poruszając problem zdrady, winy, kary, przebaczania lub nie - robi to w dość interesujący sposób i nie pozostawia widzów obojętnym. Oglądało mi się całość znakomicie, te trzy godziny mi się wcale, o dziwo, nie dłużyły. Film uważam za bardzo udany i mogę go polecić z czystym sumieniem. Podobały mi się niektóre naprawdę ładne ujęcia i muzyka. Bardzo podobał mi się ojciec i syn czyli Amitabh (wprowadzał element humorystystyczny jako sexy Sam) i Abhishek Bachchan (był bardzo dobry - wróżę mu karierę w bolly) w rolach właśnie ojca i syna. Wzruszył mnie wątek Rishiego, bo wątek Deva nie był w stanie, gdyż ta postać była irytująca. Frustracja Deva, że żona zarabia więcej i robi karierę - jakie to klasycznie męskie i niskie. Nie potrafiłam mu współczuć.
Podczas seansu zastanawiałam się, ile jeszcze razy zmoczą w tym filmie bollywodzką gwiazdę Shakrukh Khana, bo chyba zrobili to ze trzy razy. No i bohaterowie zbyt często płakali w drugiej części filmu.
Nie podobało mi się wcale zakończenie. Cała ostatnia scena na peronie mnie śmieszyła, z tym klękaniem Deva przed Mayą i oświadczynami. Od momentu, jak znalazł się na peronie przed Mayą (wyskoczył w biegu? gdyby pociągnął za hamulec, to by od razu policja go zabrała, no i ona z pewnością by to usłyszala ) - zaczęłam się śmiać. Ja rozumiem konwencje, nawet bajkową, ale według mnie mogli zachować minimum realizmu. No i potem to klęczenie na kolanach. Koncówka mi się wybitnie nie podobała.
A poza tym uważam, że lepiej by się stało, gdyby Rishi został ostatecznie z Mayą. Choć z drugiej strony podobało mi się zdanie Rhei, że wystarczającą karą za rozbicie małżenstwa będzie dla Mayi życie z Devem.
Z pewnoscia film spodobałby mi się jeszcze bardziej, gdyby nie to absurdalne i nieco przesłodzone już zakończenie. Film daje do myślenia, skłania do refleksji, budzi emocje, więc to samo podnosi jego wartość. Może problemy są typowe, ale w sumie fajnie podane.

Rishi i Maya:



sobota, 29 marca 2008

Daniel Deronda

To miniserial BBC według powieści George Elliot i scenariusza Andrew Daviesa. Obsada: Hugh Dancy (Daniel Deronda), Romola Garai (Gwendolen Harleth), Hugh Bonneville (Henleigh Grandcourt), Greta Scacchi (Lydia Glasher), Amanda Root (Pani Davilow), David Bamber (Lush), Edward Fox (Sir Hugo Mallinger).
Od momentu, kiedy ją zobaczył, młody i idealistyczny Daniel Deronda, nie mógł przestać myśleć o Gwendolyn Harleth, ona również się w nim zakochała. Ale Gwendolyn - na zewnątrz ponętna i pełna życia, wewnętrznie pełna kompleksów i słaba - jest zmuszona przez okoliczności do małżeństwa z szorstkim arystokratą Henleighiem Grandcourtem. Daniel nie potrafi się pogodzić z małżeństwem Gwendolyn i miota się między miłością do niej a uczuciem, jakim zaczyna darzyć młodą Żydówkę, którą uratował od samobójstwa...
Muszę przyznać, że magnesem była dla mnie postać Grandcourta, ktorego gra odkryty niedawno przeze mnie, dobrze znany z "Vicara z Dibley-New Year Special: Vicar in White" oraz z "Miss Austen Regrets" (gdzie grał pastora Bridgesa) - brytyjski aktor Hugh Bonneville.
Film opowiada o dwóch młodych osobach: Gwendolyn, ktora dla pieniedzy i pozycji poślubia bogatego arystokratę oraz o Danielu, ktory poznaje młodą Żydówkę i poprzez nią wchodzi w środowisko Żydów, a w końcu wybiera swoją drogę życia, przy okazji dowiadując się o własnym pochodzeniu. Chociaż nieźle pokazana jest w tym filmie dzielnica zamieszkana przez społeczność żydowską (ciekawe scenograficznie sceny, gdy Daniel zwiedza to miejsce), to jednak mnie najbardziej zainteresował wątek Gwendolyn. Sama bohaterka jest trochę irytująca, bo właściwie sama nie wie czego chce. Najpierw jest otoczona przez zafascynowanych nią mężczyzn, potem zmuszona przez okoliczności (jej rodzina straciła dochody, a ona sama musiałaby pracować jako guwernantka) do poślubienia mężczyzny, ktorego nie kochała. W sumie wiedziała co robi, więc nie wiem skąd jej późniejsza frustracja? Hugh Bonneville jako mąż, ktory chciałby podporządkować sobie żonę, był jednak dość intrygujący. Chwilami wyglądał interesująco, pomimo loczków i pewnego zmanierowania. Na końcu nawet było mi żal, że tak skończył i miałam trochę pretensji do Gwendolyn. Dobrze, że tytułowy Daniel wybrał w końcu Mirah, a nie ją. Jakaś kara Gwendolyn się należala.
Film mi się bardzo podobał. To solidna produkcja - znać rękę Andrew Daviesa. Piękne stroje i kapelusze Gwendolen. Wspaniała scenografia.

Przetłumaczylam notkę o filmie:
"Bogaty, światowy i wyrafinowany Henleigh Grandcourt mógłby być doskonałym mężem dla Gwendolen, ale chciałby zdusić w niej duszę i ukształtować ją na doskonałą żonę dla siebie. Ma także mroczną tajemnicę, która zagraża jej małżeńskiemu szczęściu - byłą kochankę.
Nagrodzony wielokrotnie Hugh Bonneville nosi płaszcz wpływowego arystokraty, Henleigha Grandcourta w "Danielu Derondzie". Zasłużył na nominację do nagrody BAFTA i nagrodę dla Najlepszego Młodego Aktora w 2001 r, na festiwalu w Berlinie za interpretację postaci Johna Bayleya, męża Iris Murdoch w "Iris”. Sprawiło mu przyjemność pokazanie innej swojej strony w "Danielu Derondzie".
"Zawsze próbuję zestawiać ze sobą postać, którą gram z ostatnią znaczącą rolą, którą zagrałem. Po „Iris” nie mogłem być znowu szlachetnym, nerwowym i nieśmiałym"- mówi – "Zagranie postaci takiej, jak Grandcourt, który był pewnym siebie, aroganckim, tajemniczym, budzącym strach, zaskakującym facetem było wielkim kontrastem. Ani trochę Pana Sympatycznego”.
Innym magnesem, który skłonił Bonneville`a do zagrania w Derondzie był scenarzysta - Andrew Davies:
„Po przeczytaniu scenariusza, a potem powieści, zrozumiałem czemu Andrew Davies jest tak znakomity, w tym co robi." – mówi Bonneville – "On potrafi wychwycić, zrozumieć i skondensować tematy powieści w telewizyjnej formie".
Grandcourt jest zdecydowany poślubić Gwendolen, ponieważ - wyjaśnia Bonneville - rozkoszuje się wyzwaniem - kontrolowaniem kogoś, kto sądzi, że ma nad nim kontrolę.
„To walka osobowości” – wyjaśnia – "Gwendolen na początku tej historii otacza grono mężczyzn, którzy wpatrują się w jej sarnie oczy. Nagle ona staje przed człowiekiem, który ma ówczesny ekwiwalent Lamborghini i ogromną kartę kredytową i myśli: „Och, muszę mieć coś takiego”. Oczywiście w dzisiejszych czasach, jeśli jesteś 19-latką i widzisz 35-letniego faceta z Lamborghini i kartą kredytową, myślisz: . Ona nie uswiadamia sobie, że wstępuje w wodę pełną rekinów. Ponieważ Gwendolyn wystawia go do wiatru, Grandcourt stwierdza, że ona jest bardzo atrakcyjna.
Bonneville uważa, że eskapizm powoduje, że dramaty kostiumowe mają tak duży oddźwięk wśród widzów.
„To odskocznia od twoich kłopotów, nawet jeśli oglądane problemy są dokładnie takie same jak te, które widzisz na ekranie. Oni chodzą w pięknych kostiumach i wyglądają jakby byli z innej epoki, ale, w rzeczywistości, historie są takie same jak te współczesne" – uważa.
Bonneville śmieje się, że jego kariera aktorska w National Youth Theatre postępowała wraz z prowadzonymi rownolegle studiami teologicznymi w Cambridge.
Pojawił się w "Notting Hill", w "Madame Bovary", "The Cazalets" i "Take Girl Like You". Wziął udział także w adaptacji Daviesa "Doktora Zhivago". "

środa, 26 marca 2008

Upiór w Operze (Teatr Muzyczny Roma)

"Upiór w Operze" to powieść Gastona Leroux, która była publikowana w odcinkach w latach 1909-1910. Utwór był wielokrotnie inscenizowany. Powieść Leroux stała się inspiracją dla wielu twórców i na jej podstawie powstało wiele ekranizacji, z których najstarsza pochodzi z 1925 r. Jedną z najsłynniejszych adaptacji scenicznych jest musical "Phantom of the Opera" Andrew Lloyda Webbera, napisany na początku lat 80. specjalnie dla Sarah Brightman, jego ówczesnej żony.

Jest to historia zdeformowanego fizycznie genialnego kompozytora, żyjącego w piwnicach paryskiej Opery, którego łączy tajemniczy związek z młodą solistką opery, Christine. To jakby kolejna wersja klasycznej bajki o pięknej i bestii, gdyż ze względu na swój odrażający wygląd, twarz Upiora zakryta jest maską. Kiedy umiera ojciec małej Christine Daae, Upiór zaczyna uczyć ją śpiewu. Zakochuje się w utalentowanej dziewczynie, która jednak wybiera hrabiego Raoula de Chagny - ukochanego z dzieciństwa.
W 2004 roku powstał film z muzyką Webbera. Rolę Upiora zagrał Gerard Butler.
W Polsce musical ten doczekał się realizacji dopiero teraz, ale trzeba przyznać, że warto było czekać. Jest to, jak podkreślają realizatorzy, autorska wersja spektaklu, na co zgodził się sam kompozytor, który także sam akceptował wykonawców głównych ról.
Bardzo, bardzo mi się przedstawienie Teatru Muzycznego Roma w Warszawie podobało. W spektaklu śpiewał Damian Aleksander i Paulina Janczak czyli pierwszy garnitur wykonawców.
Jeśli chodzi o Damiana to oczywiście się nie zawiodłam, był świetny! Nie rozumiem, jak mógł on kiedyś odpaść w Idolu... Pamiętam, że mu wtedy kibicowałam i żałowałam, że dalej nie będzie śpiewał. A tu, w tym spektaklu, mógł wreszcie pokazać swoje możliwości! Brawo!
Jeśli ktoś ma w uszach wciąż ścieżkę dźwiękową z filmu, musi pamiętać, że Gerard Butler nie śpiewał tam na żywo, a efekt końcowy był wynikiem pracy w studio. Damian występuje na scenie i śpiewa przed publicznością. Tu nie może być porownania! Naprawdę wypadł fantastycznie.
Co do Christine jest ona trochę nierówna. Chwilami śpiewa rewelacyjnie, właściwie w większości solówek, niestety zdarzają się jej słabsze momenty. Z pewnością ma jednak piękny głos. Być może zjadła ją trochę trema przed człowiekiem od Andrew Lloyd Webbera, który był akurat tego dnia na widowni.
Bardzo podobał mi się Marcin Mroziński w roli Raoula oraz naprawdę dobra aktorsko w roli divy - Carlotty - Barbara Melzer.
Teraz o efektach specjalnych. Nigdy dotąd nie widziałam takich efektów w teatrze. Światło potrafiło stworzyć na tkaninie pokrywającej scenę zupełnie różne światy. Szybko zmieniające się tło oraz dekoracje - zastanawiałam się, gdzie na w sumie małej powierzchni tego teatru mogą się zmieścić tak duże schody (jak w scenie maskarady) oraz inne elementy budujące coraz to nowe wnętrza. No i to znikanie aktorów i pojawianie się w zupełnie innym miejscu, czasem w tle, na drugim planie. A także żyrandol, który sprawił wrażenie, jakby faktycznie się rozbił. Kilka scen było przepięknych.
Przyłapałam się na tym, ze gapię się na scenę z otwartą buzią z zachwytu....
Pierwsza część przedstawienia obfitowała w efekty specjalne (w tym np. ten z lustrem oraz scena schodzenia do podziemi, z piosenką "Upiór w Operze") oraz piękne partie wokalne ("Angel of Music-Anioł muzyki", "Music of the Night - Noc muzykę gra", "The Mirror - Lustro", "All I Ask of You-O tyle proszę cię"), a także zakończyła się widowiskowym upadkiem żyrandola, stąd miałam odczucia, jakby pierwsza część była lepsza od drugiej. W drugiej części była jednak wspomniana już ładna scena zbiorowa maskarady, no i ta na cmentarzu (niesamowite jak widać było ruch gałęzi drzewa). No i wreszcie cała scena finałowa rozgrywająca się w grocie Upiora.
Tak naprawde nigdy dotąd w Romie nie byłam i jestem pod wielkim wrażeniem sprawności organizacyjnej (te zmiany oświetlenia i dekoracji), no i samych wykonawców. Tlumaczenie na język polski było bardzo dobre, w ogóle język polski tu nie drażnił ucha, przyzwyczajonego do wersji angielskiej.
Muzyka - piękna jest muzyka Andrew Lloyda Webbera, piękne partie solowe oraz duety.
Jestem pod dużym wrażeniem. Spektakl jest wart swojej ceny. Chętnie zobaczyłabym go raz jeszcze. Brawo dla Teatru Roma za tak udane przedstawienie! Szczerze polecam!
Na końcu spektaklu były owacje na stojąco. Sama biłam tak brawa.
Chcę ścieżkę dźwiękową z tego widowiska!