środa, 30 grudnia 2009

Little Dorrit (2008)

Dobra Amy, tytułowa Mała Dorrit, opiekuje się swoim ojcem, Williamem ), który przebywa w więzieniu dla zadłużonych w Londynie. Jednak ich przeznaczenie zmienia się nieoczekiwanie z powodu przyjazdu Arthura Clennama, który pragnie rozwikłać tajemnicę ostatnich słów swego ojca - "Napraw to, Arthur". Mężczyzna jest pewien, że ma to coś wspólnego z trudną sytuacją Dorritów i postanawia im pomóc. Między Arthurem a Amy nawiązuje się nić głębokiej sympatii, choć nią zainteresowany jest syn więziennego strażnika, a Artur zaleca się do córki przyjaciół. Mroczny złoczyńca Rigaud grozi matce Artura wyjawieniem długo ukrywanej przez nią tajemnicy rodzinnej.

Ostatnie ekranizacje powieści Karola Dickensa są naprawdę bardzo dobre. Pisałam już o nich na tym blogu, ale przypomnę, że chodzi mi o"Our Mutual Friend" (1998) oraz "Bleak House".
Za nową wersję powieści "Little Dorrit" zabrał się specjalista od filmów kostiumowych, scenarzysta Andrew Davies, twórca sukcesu takich filmów, jak: "Duma i Uprzedzenie (1995), "Bleak House" (2005), "Rozważna i Romantyczna" (2007), "Daniel Deronda" (2002), "Opactwo Northanger" (2007), "Żony i Córki" (2007), "Emma" (1996), "Middlemarch" (1994), "Muskając aksamit" (2002), "Affinity" (2009).
Że nie wspomnę już o współczesnym jego hicie "Dzienniku Bridget Jones".

Davies jak zwykle twórczo podszedł do adaptacji i wprowadził oryginalne elementy, czym nieco uatrakcyjnił fabułę. Idąc za przykładem "Bleak House" podzielił film na kilkanaście krótkich odcinków i wprowadził atmosferę grozy, dzięki której film ogląda się jak kryminał, choć wciąż jest to historia miłosna.

Postaci Dickensowskie są bardzo charakterystyczne, można nawet powiedzieć, że przerysowane, ale oprócz tych często zdeformowanych czy lekko odrażających są niczym iskierki w ciemnościach ludzie niezwykle dobrzy, poczciwi, do rany przyłóż. I to te postaci wzruszają, stanowiąc kontrast wobec zła.

Jest w tej opowieści zagadka, tajemnica rodzinna, którą usiłuje rozwiązać z pomocą detektywa, główny bohater. A prócz tego są inne wątki, choćby nieudanego małżeństwa, zdrady, zbrodni, oszustwa, pokutowania za grzechy, bankructwa, potęgi biurokracji, wpływu pieniędzy na ludzkie zachowania i życie.

Wszystko to pięknie kręcone, w Anglii i we Włoszech. Zdjęcia są świetne. Dbałość o szczegóły - plenery, wnętrza domów, przeciekające dachy, wyświechtane ubrania.

Fabuła wciągająca. Groza i chwile wzruszenia. BBC ma jednak ogromne doświadczenie, twórcy produkowanych przez tą stację filmów wiedzą jak budować nastrój i napięcie. Świetna jest muzyka, zwłaszcza w tych chwilach pełnych wzruszeń, ważnych dla bohaterów.

Wspaniałe jest aktorstwo. Wiele postaci jest demonicznych, wiele groteskowych, ot taki normalny świat z powieści Dickensa. Muszę pochwalić Claire Foy (to jej pierwsza duża rola - może nie jest piękna, ale za to jest urocza i wdzięczna, chwilami śliczna) i Matthew Macfadyena za stworzenia tak sympatycznych postaci Amy Dorrit i Artura Clennama. Claire Foy w wielu ujęciach i w głosie bardzo mi przypominała Keeley Hawes czyli Lizzie z "Our Mutual Friends" - naprawdę chwilami złudzenie to jest bardzo silne.

Warto wspomnieć o innych, w tym o Eddie`m Marsanie (pan Pancks), Andy Serkisie (Rigaud), Russellu Toveyu (wzruszający John Chivery, wspaniale zagrana rola), Alunie Armstrongu (sam aktor wygląda jak postać z Dickensa ;) ), Judy Parfitt (pani Clennam), Ruth Jones (przezabawna Flora Finching).

Można jedynie narzekać na to, że odcinki są za krótkie, bo półgodzinne, a materiał może nieco za bardzo rozwleczony, ale mnie to nie przeszkadzało, bo lubię zatopić się w tym Dickensowskim świecie Andrew Daviesa.

Dorian Gray (2009)

Dorian Gray (Ben Barnes) jest człowiekiem niezwykłej urody, lecz nie tylko jego aparycja czyni go niezwykłym... Jest on bowiem w posiadaniu obrazu, swojego portretu, którego właściwości są niespotykane. Zamiast się starzeć i widzieć codziennie w lustrze ślady swego hulaszczego trybu życia, Dorian wciąż ogląda jedynie nieskazitelnie piękne oblicze. Dlaczego...? Tajemnica zawiera się w owym portrecie, który starzeje się za swego właściciela. Na twarzy Doriana Graya z portretu odbijają się wszelkie grzechy właściciela, a także konsekwencje nieustannie umykającego czasu...

Obejrzałam "Portret Doriana Graya" z Colinem Firthem i Benem Barnesem. Nie jest to moje ulubione dzieło literackie, bo jednak jest dość przerażające...
Na pewno tym razem pomogła obecność Colina Firtha, który gra Henry`ego Wottona, człowieka, który nieświadomie stworzył potwora... Chciał żyć w nieskrępowany swobodny sposób, ale nie potrafił tego wcielić w życie, a swoimi słowami zatruł młodego niewinnego człowieka. Firth oszczędnie gra człowieka obojętnego na wszystko i chyba taki miał być Henry... do czasu...
Film przetwarza nieco literacką fabułę, ale myślę, że może i w udany sposób?
Ben Barnes z powodzeniem zagrał tytułową postać wiecznie pięknego, mimo upływu lat młodzieńca... Może trochę mniej podobała mi się Rebecca Hall w roli Emily Wotton, ale może to postać była słabo skonstruowana? (to ona podobno zagrała Emily Bronte w filmie "Bronte"). O wiele bardziej podobała mi się Hurd-Wood jako Sybil.
Niezłe efekty specjalne, ale teraz nie ma rzeczy niemożliwych w kinie... ;) Ładna scenografia, ładne zdjęcia.
Film być może nie rozwija filozofii zawartej w książce, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby go zobaczyć, choćby dla Colina Firtha.

niedziela, 13 grudnia 2009

Ktoś całkiem obcy (Perfect Stranger)

Kiedy reporterka śledcza Rowena Price (Halle Berry) dowiaduje się, że za śmiercią jej przyjaciółki może stać jeden z ważnych ludzi świata reklamy, Harrison Hill (Bruce Willis). Rowena decyduje, aby przy pomocy swojego współpracownika Milesa Haleya (Giovanni Ribisi) przeniknąć do świata, w którym obraca się Hill. Udając Katherine, tymczasową pracownicę agencji Hilla oraz Weronikę, z którą Hill flirtuje w sieci, Rowena ze wszystkich stron osacza swoją ofiarę...
Thriller z 2007 roku.


Po obejrzeniu "Surogatów" zatęskniłam znowu za Brucem Willisem, więc obejrzałam film "Perfect Stranger". Nie rozczarowałam się, bo miałam okazję zobaczyć Willisa w roli niepoprawnego uwodziciela.

Główna bohaterka, Rowana, postanawia zatrudnić się w biurze nie stroniącego od kobiet Harrisona Hilla. Jej przyjaciółka poznała Hilla na czacie, a potem została brutalnie zamordowana. Rowana z pomocą przyjaciela, Mylesa, próbuje znaleźć dowody winy Hilla. Obserwuje go w pracy, a także korzysta z czatu, by go poznać.

Oczywiście Hill nie pozostaje obojętny na jej wdzięki. Mimo że jest żonaty, a i w biurze ma swojego kobiecego "anioła stróża", nie zawaha się przed skorzystaniem z nadarzającej się możliwości, by flirtować z nową pracownicą. Poczynaniom Rowany cały czas kibicuje Myles, który pomaga jej rozpracowując Hilla i służąc jej cały czas swoją wiedzą i komputerowymi zdolnościami.

Gra Rowany jest niebezpieczna, tak samo jak niebezpiecznie czarujący jest Hill. Czy Rowanie uda się przechytrzyć Hilla? Czy uda mu się udowodnić winę? A może winny śmierci przyjaciółki jest zupełnie ktoś inny?

Jak wspomniałam przyjemnie było oglądać Bruce`a na ekranie w takiej roli. Nie stracił nic ze swego uroku. W filmie partneruje mu piękna Hale Berry, która faktycznie wygląda tak, jakby trudno było się oprzeć jej wdziękom.

Dobry film na sobotnie popołudnie. Zyskuje dużo dzięki suspensowi.

sobota, 12 grudnia 2009

Aristocrats (1999)

Saga arystokratycznej rodziny Lennoxów, którą można by porównać z naszymi rodzinami Czartoryskich, Potockich czy Branickich. Właściwie ten 6-odcinkowy serial opowiada o sławnych siostrach Lennox, córkach Charlesa Lennoxa, księcia Richmond. Pełnił on różne stanowiska na dworze króla Jerzego II. Miał 10 dzieci, ale film opowiada głównie o dziejach kilku z jego córek: najstarszej Caroliny, Emilii (jest narratorką), Louisy oraz Sarah.

Oczywiście każda z nich, zgodnie z wolą ojca, powinna dobrze wyjść za mąż (ich wybrankami są często lordowie lub osoby pełniące ważne stanowiska w państwie), ale ich małżeństwa nie zawsze są udane. Jedna z nich wychodzi za mąż wbrew woli rodziny, ale czy przyniesie jej to szczęście? Inna jest nieszczęśliwa z powodu obojętności męża, inna jeszcze musi cierpieć z powodu niewierności swego małżonka.

Historia jest na uboczu całej opowieści, wydaje się, jakby bohaterowie żyli w odrealnionym, bajkowym, sterylnym świecie pięknych strojów, wspaniałych wnętrz i miłosnych perypetii. Aż do 6 właściwie odcinka wiodą oni spokojne życie, zajęci osobistymi problemami, ludzie z nizin pojawiają się tu jedynie w postaci milczących służących, dopiero odcinek ostatni wprowadza niepokój związany z rewolucyjnymi nastrojami w Irlandii.

Jednak fabuła pełna małżeńskich perypetii, miłości, zdrad, obojętności czy domowego szczęścia wciąga widza. Ze zdumieniem oglądałam Aluna Armstronga, który do najprzystojniejszych aktorów nie należy, a często gra charakterystyczne postaci rodem z Dickensa, w roli amanta - i o dziwo, sprawdził się w tej roli! Zresztą aktorzy są tak dobrani do granych przez siebie bohaterów, że przywiązujemy się do nich tak bardzo, że szokiem jest, gdy nagle w ostatnim odcinku pojawiają się starsi wiekiem aktorzy, którzy zastępują tych, do których już się przez 5 odcinków przyzwyczailiśmy. Ten zabieg może o tyle razić, że w poprzednich 4 odcinkach, mimo upływu tylu lat, postaci fizycznie tak niewiele się zmieniają.

Miniserial "Arystokraci" to, jak wspomniałam, rodzinna saga o siostrach Lennox.
Akcja toczy się od 1743 roku do końca XVIII wieku. I choć nie przepadam za kostiumowcami, które usytuowane są w tych czasach, ten film obejrzałam z wielką przyjemnością. Zawdzięczam to niezłemu aktorstwu, wciągającej fabule, bardzo dobrej muzyce. Nie jest to dzieło ambitne, ale interesująca opowieść o ludziach, którzy żyli w tak bajkowym otoczeniu, a których losy są po trosze uniwersalne.

W rolach głównych wystąpili:
Serena Gordon (Caroline), Geraldine Somerville (Lady Emily), (Anne-Marie Duff (Louisa), Jodhi May (Sarah), Alun Armstrong (Henry Fox), Ben Daniels (Lord Kildare), Tom Mullion (Thomas Conolly), Andrew Havill (Charles Bunbury), George Anton (William Ogilvie), John Light (Edward Fitzgerald), Luke de Lacey (książę Walii).

Scenariusz został oparty na powieści "Aristocrats: Caroline, Emily, Louisa, and Sarah Lennox" (1995) Stelli Tillyard.

czwartek, 10 grudnia 2009

Surogaci

Świat przyszłości. Ludzie żyją w całkowitej izolacji, a jedyny kontakt między nimi następuje za pomocą robotów, które są lepszymi wersjami ich samych. Agent FBI (Bruce Willis), a właściwie jego elektroniczny zastępca, pracuje w wydziale zabójstw. Pewnego dnia zostaje zmuszony jednak do dość ryzykownego wyjścia z domu. Nie ma jednak innej możliwości, bo tylko on sam jest w stanie zapobiec niebezpiecznemu spiskowi i serii tajemniczych morderstw.

Bruce Willis jest od lat jednym z moich ulubionych aktorów. Byłam ciekawa jego nowej kreacji w filmie "Surogaci". I muszę przyznać, że nie stracił nic ze swojego uroku, choć nie biega po szklanych wieżowcach ani lotnisku, czy dżungli (choć jest jedna dynamiczna scena pościgu), ale nadal nie można od niego oderwać wzroku, a nawet więcej - potrafi wzruszać. Na pewno to także efekt świetnego scenariusza i bardzo dobrej muzyki, która buduje nastrój. To film science-fiction, ale tak naprawdę poświęcony jest kondycji ludzkiej.

Ludzie chcieliby być wiecznie młodzi, piękni, przeżywać to, czego w normalnym życiu nie są w stanie - boją się, są nieśmiali, a może po prostu chorzy czy niepełnosprawni. Namiastkę tego innego życia odnajdują w komputerach, grach, internecie, forach i czatach, gdzie mogą się pokazać jako pewni siebie ludzie, którzy nie mają kompleksów.

A co jeśli ktoś wymyśli surogatów, którzy tym innym piękniejszym życiem będą żyć za nas? My będziemy nimi sterować, czuć za nich. Surogaci nie będą chorować, nie zginą w wypadkach, zawsze będą piękni i młodzi. A gdy jakiś się uszkodzi, można go zawsze zastąpić nowym modelem. Może będą za nas walczyć na wojnach? My w tym czasie bedziemy sobie wypoczywać w domach, nie narażeni na stresy ani cierpienia.

Taką wizję przyszłości pokazuje ten film. To surogaci żyją z innymi surogatami, sterujący nimi ludzie siedzą zamknięci w swoich domach i nie kontaktują się z nikim. Zanikają więzi rodzinne. Są jednak ludzie, którzy są temu przeciwni, powstają rezerwaty, w których mieszkają ci, którzy nie akceptują sztucznego życia. Czy to oni są odpowiedzialni za serię morderstw, które dotykają surogatów i ich operatorów czyli ludzi?

Bruce Willis gra człowieka, który postanawia rozwiązać tę zagadkę, jednocześnie sam ma problem osobisty, gdyż jego więź z żoną właściwie zanikła. Ona woli używać swego piękniejszego surogata, gdyż nie akceptuje siebie. I ten właśnie wątek osobisty wyjątkowo mnie wzruszył, choć sama fabuła jest wciągająca i skłania do przemyśleń.

Czy naprawdę starzenie to coś złego? Znamienna jest scena, gdy bohater Bruce`a odrzuca możliwość skorzystania z surogata - nie słyszałam, by ten aktor kiedykolwiek przeprowadził operację plastyczną, a starzeje się z wdziękiem, mimo łysiny, i nie traci swego uroku.

"Surogaci" to nie tylko bajka sf, pełna efektów specjalnych, ale przypowieść o człowieku i jego kompleksach. Są tu pewne niedociągnięcia i nielogiczności (w którym filmie, zwłaszcza akcji ich nie ma?), ale jak dla mnie:
Rewelacyjny film. Rewelacyjny Bruce Willis. Świetne zdjęcia i muzyka. Na końcu, co przyznaję bez wstydu, poleciały mi łzy.
Dodam, że często w filmach akcji Bruce`a są wątki osobiste, przeważnie jego bohaterom nie układa się z żonami czy dziewczynami. Tu także jest taki wątek, ale podczas gdy w serii "Szklanych pułapek" Bruce`owi partneruje Bonnie Bedelia (zresztą przyjaciółka Willisów), nie potrafię do końca przejąć się problemami osobistymi Johna McClane`a.
Tu jest inaczej. W "Surogatach" Bruce`owi towarzyszy Rosamunde Pike i ich wzajemnej dość oszczędnej grze: Bruce`a i Rosamundy zawdzięczam to, że to właśnie ten wątek wydaje mi się bardzo ważny i ma uzasadnienie w stworzonym przez scenarzystę świecie. A co najważniejsze - wzrusza.

Bardzo polecam.

niedziela, 6 grudnia 2009

Rewers

Akcja filmu, rozgrywa się w dwóch planach czasowych – we wczesnych latach pięćdziesiątych oraz współcześnie. Główną bohaterką jest Sabina (Agata Buzek), "szara myszka", która właśnie przekroczyła trzydziestkę. W jej życiu wyraźnie brakuje mężczyzny. Matka (Krystyna Janda) wie o tym najlepiej, dlatego próbuje za wszelką cenę znaleźć dla swojej córki odpowiedniego kandydata na męża. Całą sytuację kontroluje babcia (Anna Polony), ekscentryczna dama o ciętym języku, przed którą nie uchowa się żadna tajemnica. W przedwojennej kamiennicy pojawiają się kolejni adoratorzy. Żaden z nich nie wzbudza jednak zainteresowania Sabiny. Pewnego dnia, "jak spod ziemi", zjawia się uroczy, inteligentny i diabelsko przystojny Bronisław (Marcin Dorociński). Jego obecność rozpocznie serię zaskakujących zdarzeń, które ujawnią drugą stronę kobiecej natury...

Dawno nie widziałam tak dobrego polskiego filmu.
To popis aktorski trzech pań: Agaty Buzek (świetna, naprawdę), Krystyny Jandy (nie drażniła mnie tu wyjątkowo, bo jej gra, jak na nią była bardzo stonowana) i Anny Polony (tej aktorki reklamować nie muszę) w rolach córki, matki i babci.
Do tego dołączam Marcina Dorocińskiego, który z tą fryzurą i w tym prochowcu wydaje się żywcem wyjęty z tamtych czasów, a wygląda jak Humphrey Bogart, a jego bohater jest równie brutalny jak bohaterowie Bogarta. Trudno uwierzyć, że ten przystojny macho w przedwojennym stylu, który zainteresował się niepozorną dziewczyną, naprawdę jest romantycznym bohaterem... Czy naprawdę nim jest?

Czarna komedia - w drugiej części trudno to już nazwać komedią, gdyż niektóre sceny były niesmaczne...

Jednak przez połowę filmu bawiłam się świetnie humorystycznymi wątkami, zwłaszcza gdy pojawił się amant grany przez Adama Woronowicza. Potem ta komedia przekształca się właściwie w dramat.

Film wysmakowany, bardzo dobre czarno-białe zdjęcia, świetny klimat. Chwilami można było mieć wrażenie, że ogląda się komiks. Bardzo dobrze wykorzystano scenerię typową dla lat 50-tych i socrealistyczną architekturę.
Tylko zakończenie... coś mi w nim zgrzytało...

Ale "Rewers" polecam, bo mało jest u nas takich filmów.


SPOILER

Chwilami ten film przypominał mi "Arszenik i stare koronki" ...

niedziela, 29 listopada 2009

Kochankowie sztormowego morza

Anglia. XIX w. Amy Foster uważana jest za skrytą i smutną dziewczynę, ale pod tą maską kryje się prawdziwa namiętność - niewidoczna dla mieszkańców małego nadmorskiego miasteczka. Jej największą pasją jest zbieranie przedmiotów wyrzucanych przez morze na brzeg. Pewnego dnia w życiu Amy pojawia się Yanko - młody Ukrainiec, który opuścił rodzinne strony by szukać szczęścia w Ameryce. Młodzi zakochują się w sobie, ale nie wszystkim się to podoba.....

Ten film ma niesamowity klimat. Ponury, dziki, smutny pejzaż, urwiste brzegi Kornwalii, wiatr, deszcz i sztorm. Małe nadmorskie miasteczko, z jego prostymi, purytańskimi, a jednak nietolerancyjnymi i w głębi duszy pełnymi nienawiści mieszkańcami. A wśród tego wszystkiego dwoje ludzi, którzy są inni, pokochali się, a jednak ta inność jest czymś, co przeszkadza, co trzeba napiętnować i z czego należy szydzić.


Rachel Weisz gra samotną, zamkniętą w sobie dziewczynę, która kocha morze i to co od niego dostaje. Gromadzi te dziwne ale piękne przedmioty w swojej odludnej jaskini, którą czyni swoim własnym domem, gdyż nie żyje dobrze z własną rodziną (jest owocem grzechu) a pracuje jako służąca. Jest dziwną dziewczyną, gdyż mówi mało, żyje jakby we własnym świecie i tylko morze ją cieszy.


Pewnego dnia morze wyrzuca na brzeg rozbitka i to jest kolejny dar dla niej. Obcy, Ukrainiec, który nie mówi słowa po angielsku, jest traktowany wrogo przez mieszkańców, tylko Amy okazuje mu trochę serca. Yanko znajduje w końcu przyjaciela w miejscowym doktorze, który mimo swej wiedzy i otwartego umysłu, nie potrafi zaakceptować Amy.

Yanko i Amy zakochują się w sobie, co przeszkadza mieszkańcom, którzy posuwają się nawet do przemocy. Jednak znajdzie się ktoś, kto kochankom pomoże... Ale czy w tym nieprzyjaznym otoczeniu znajdą w końcu szczęście?

To opowieść o tęsknocie, miłości, nietolerancji i uprzedzeniach, braku zrozumienia i wybaczaniu. Nie powinna nikogo pozostawić obojętnym.

Warto wspomnieć o aktorach, o zjawiskowej Rachel Weisz w roli Amy, Ianie McKellenie w roli doktora oraz Vincencie Perezie w roli Yanko. Muszę pochwalić też muzykę Johna Barry, który znakomicie współgra z obrazem.
Film według powieści Josepha Conrada "Amy Foster".

piątek, 27 listopada 2009

Dzienniki Marii Dąbrowskiej t. 1 (1914-1932)

Dzienniki Marii Dąbrowskiej czytałam dawno temu, prawdopodobnie w czasie studiów, choć wtedy chyba tylko wybrane fragmenty.

Pierwszy tom obejmuje pierwszy okres w życiu Marii Dąbrowskiej, przede wszystkim małżeństwo z Marianem Dąbrowskim, legionistą, potem majorem WP. Jest tu i miłość i przyjaźń, i zdrada, gdyż Dąbrowska nie była wierną żoną. Przyznaje się w dziennikach do zdrady, sugeruje, że mąż także miał jakiś flirt, ale prawdopodobnie nie było to nic poważnego.
"Mówią, że trzeba poznać tego, z kim się ma żyć po ślubie jak z mężem. Ja myślę, że czy go się pozna przedtem czy później, z każdym można żyć dobrze, od nas to tylko zależy. Wdzięk i tragizm zarazem życia na tym polega, że właśnie prawie każdego człowieka można pokochać. Pokochać na umór, ponad wszystko i wszystkich - prawie nikogo".

Pisarka relacjonuje spotkanie z Józefem Piłsudskim w 1916 roku. Wyraźnie widać, jak początkowa jej fascynacja tą postacią przekształca się z czasem w pewien dystans, wywołany wydarzeniami politycznymi.
"Piłsudski ubrany był okropnie, w swojej zresztą przemiłej szarej kurtce, ale do tego wdział czarne długie austriackie spodnie wizytowe. Z tym wszystkim pełny czaru w sposobie bycia, pełny imponującego piękna ze swą głową kamienną i niezwykłą.[...] Piłsudski jest towarzysko pełny wdzięku, prosty i dowcipny. Kiedy się zapali, opowiada przepięknie. [..] Patrząc na niego i słuchając, myślałam, że nie jest to mąż stanu, ale poeta, romantyk i aktor, który swą wizje artystyczną świata rzucił na szalę wypadków".

Tu trzeba dodać, że Dąbrowska ma poglądy nieco lewicowe (bardzo podobała się jej idea spółdzielczości i na ten temat wygłaszała odczyty).
Na te lata przypada także jej praca społeczna i państwowa (w 1914 r. działała w Lublinie, potem pracowała w Ministerstwie Rolnictwa i parała się publicystyką).

Ale przede wszystkim wtedy zaczęła pisać. Były to zarówno opowiadania, pisane często na zamówienie. Powstały wtedy tomy "Uśmiech dzieciństwa" (1923) i "Ludzie stamtąd" (1926), które przyniosły jej uznanie. W tym okresie powstawała także jej największa powieść "Noce i dnie".

Dużo pisze w dziennikach o samej pracy twórczej, widać jak poprawiała, zmieniała koncepcje literackie i konstruowała całą powieść. Jak krystalizowała się powoli jej struktura.
"Tzw. radość twórcza nie jest wcale wskaźnikiem, że się weszło w pisaniu na właściwą drogę. Ja w ciągu ubiegłego roku doświadczałam istnych paroksyzmów radości i pewności, że Boga za nogi złapałam. Tymczasem wszystko, co napisałam, było do chrzanu. [..]
To co się mówi o trudnościach przy pisaniu, to, co ja sama o tym mówię, dotyczy tylko okresu, kiedy się wewnętrznie dochodzi do istoty tematu. Wtedy człowiek się męczy jak potępieniec i najprostszej myśli nie potrafi wyrazić. Kiedy natomiast dojdzie - a nigdy nie wiadomo, kiedy to nastąpi - wszystko idzie jak z płatka. Można się tylko tu i ówdzie na krótko potykać".

W 1925 roku po śmierci męża związała się ze Stanisławem Stempowskim, którego poznała rok wcześniej, zresztą za pośrednictwem męża.
"Wartość jaką mają dla nas ludzie i przeżycia, oceniamy od strony negatywnej - po bólu, jaki nam sprawia strata albo myśl o stracie".[..]
Dobrodziejstwem mego życia teraz jest pan Stempowski. Cóż to za człowiek, którego granic nie można z żadnej strony zobaczyć, ani dna. Bez dna i bez granic. Biały i gorący zarazem. Sędziwy i młodzieńczy, niemal chłopięcy. Potrzebuje się go jak powietrza, pije się go jak cudowny lek, kocha się go pokornie i z zachwytem.

Wkrótce byli niemal nierozłączni, choć i tu zdarzały się jej romanse, min. z Jerzym Czopem, kierownikiem sanatorium w Jaworzu (gdzie zresztą częściowo powstawały "Noce i dnie").
"Pochłania mnie moja sprawa osobista - miłość z Jerzym. Był w październiku w Warszawie i już wtedy uczułam, że coś między nami na nowo się i na inny sposób zaczyna, ujawniło mi się jakby w odmiennej, cudnej postaci. [..] Zwaliło się to na mnie i szczęściem i brzemieniem, bo mnie i bez St. [Stempowskiego] żyć byłoby niemożebnie trudno - i to, że się kryć muszę, nieznośnie ciąży".

W dziennikach Dąbrowska pisze także o życiu artystycznym i kolegach po piórze. Krytykuje Kadena-Bandrowskiego, podówczas dobrze przyjmowanego pisarza, a przyjaźni się z Zofią Nałkowską.
"Wczoraj na posiedzeniu komisji [komisji Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego - chodziło o wybór książek zalecanych dla szkół] w ministerstwie wybuchła bomba. [..] to jest walka Kadena z naszą komisją, którą Kaden chce obsadzić swoimi ludźmi. Jest to jakaś gra poziomych interesów, od której będę się trzymać z daleka.[..] Cała ta komisja jest w ogóle źle pomyślana i my operujemy nie śród książek, ale śród śmiecia niewartego zachodu, śród najobrzydliwszej, ofensywnej grafomanii".

Ale przede wszystkim snuje refleksje o pisarstwie:
"Po napisaniu każdej rzeczy doznaję uczucia, że wypisałam całą siebie, że już nigdy nie będę mogła nic więcej napisać. [..]
Dziś skończyli drukować drugi tom "Nocy i dni". Nie wiem dlaczego, ale jest mi tak przerażająco smutno, jakby nagle wszystkie nici łączące mnie ze światem, się porwały, Ponura melancholia.".


1. Zdjęcie Marii Dąbrowskiej z 1925 roku. Archiwum NAC.

Wieść z ostatniej chwili:
Od 2009 roku jest dostępne wydanie pełnego tekstu dzienników Marii Dąbrowskiej z lat 1914-1956 w 13 tomach - wersja surowa, bez edytorskiego opracowania i bez przypisów.
Publikację tę wydała w nakładzie 300 egzemplarzy Polska Akademia Nauk, Komitet Nauk o Literaturze. Ukazała się pod redakcją Tadeusza Drewniewskiego.

niedziela, 22 listopada 2009

Narzeczony mimo woli (The Proposal)

Rzutka bizneswoman Margaret Tate (Sandra Bullock), podpora potężnego nowojorskiego wydawnictwa, postanawia wyjść za mąż za swego asystenta Andrew Paxtona (Ryan Reynolds), którego traktowała dotąd więcej niż bezceremonialnie. Zmuszają ją do tego fikcyjnego związku niespodziewane okoliczności. Kobieta jest Kanadyjką. Chce uzyskać amerykańskie obywatelstwo, ponieważ grozi jej deportacja z powodu zaniedbania procedur wizowych.
Obsada: Sandra Bullock, Ryan Reynolds, Mary Steenburgen, Betty White, Craig T. Nelson
.

W ostatnim czasie mam na bakier z komediami romantycznymi. Generalnie lubię ten gatunek filmowy, ale ostatnio trafiam na takie produkcje, które mnie do siebie nie przekonują.
Obejrzałam właśnie film "Narzeczony mimo woli". No i zachwycona nie jestem.
Owszem, przyjemnie było popatrzeć, zwłaszcza, że widoki ładne (kręcone przeważnie w Massachusetts, a nie na Alasce - podobno ekipa musiała przemalować kilkanaście szyldów, by sklepy wyglądały na alaskańskie) i w sumie nie było najgorzej, ale w komediach romantycznych szukam czegoś więcej, czegoś co mnie rozbawi i wzruszy. Tu brakowało mi trochę dobrych pomysłów, wszystko było zbyt schematyczne. Nie będzie to z pewnością moja ulubiona komedia romantyczna.
Główny bohater w ogóle według mnie do Sandry nie pasował, wydawał się za młody. Chemii między nimi zero. Zastanawiałam się, kiedy to on zdążył zakochać się w Margaret?
Sandra wygląda bardzo dobrze, zwłaszcza w negliżu, figurę ma świetną. Może to on po prostu wyglądał zbyt młodo? (Czasami przy tym przypominał mi młodego George`a Busha...)
Najbardziej podobała mi się obsesja Margaret na punkcie pewnego koca ;)
Także striptease w klubie był elementem rozweselającym. Wykonany został przez jedynego w mieście stripteasera, którego występy budziły zachwyt pań z okolicy, a zwłaszcza babci bohatera. Najciekawsze, że ten pan pełnił w miasteczku też inne funkcje. Zabawne były też sceny z początku filmu, gdy Sandra jako szefowa wydawnictwa budziła postrach wśród swoich podwładnych.
Ogólnie film da się obejrzeć, ale bez rewelacji.

niedziela, 15 listopada 2009

Hard Land Of Wonder - Anita Lipnicka

"Hard Land Of Wonder" to pierwsza po siedmiu latach wyłącznej współpracy z Johnem Porterem płyta Anity Lipnickiej.
"Zamiar był prosty: skonstruować prawdziwą emocjonalną bombę przy użyciu minimalistycznych środków wyrazu. I tak oto, na 15-lecie mojej działalności artystycznej, wychodzę do ludzi z płytą absolutnie debiutancką! Tak o niej myślę. Bo to mój pierwszy całkowicie autorski i przeze mnie wyprodukowany album" - opowiada Anita Lipnicka. Wokalistka tłumaczy tytuł albumu jako "Samotną krainę cudowności". Artystka zdradziła, że przed skomponowaniem tej płyty, nauczyła się grać na klawiszach, co miało ogromny wpływ na ostateczny kształt albumu. Po raz pierwszy Anita występuje również w roli wyłącznego producenta i autora przedsięwzięcia. Do nagrań artystka zaprosiła muzyków sesyjnych z Anglii.



O niewielu polskich płytach mogę powiedzieć to, że słuchając ich mam wrażenie, że nie słucham polskiej płyty, lecz zagraniczną. Tak było w przypadku „Acoustic” Staszka Soyki (choć tam dwa utwory były śpiewane po polsku) i tak jest teraz, kiedy słucham nowej, autorskiej płyty Anity Lipnickiej, śpiewanej wyłącznie po angielsku.

To niesamowity album, jak na warunki polskie, gdzie króluje komercja, pop lub rock. Tutaj mamy do czynienia z płytą w stylu np. mało u nas znanej, a świetnej Sophie Zelmani czy lepiej znanej Dido – spokojną, refleksyjną, intymną, nieco melancholijną, której przyjemnie posłuchać, zwłaszcza w długie jesienne i zimowe wieczory. Można się tu rozkoszować dźwiękami i śpiewem. I lirycznymi tekstami. Takiej muzyki brakuje na naszym muzycznym rynku.

To płyta z nastrojowymi piosenkami, od których trudno się oderwać. Chciałoby się, żeby była dłuższa. Bardzo osobista, dojrzała. Zupełnie inaczej brzmi tu głos Anity Lipnickiej, ma w sobie szlachetność i głębię. W dodatku towarzyszą jej akustyczne instrumenty. Smyczki, kontrabas, gitara, fortepian. Taka płyta to ewenement u nas. Już wysłuchane przeze mnie krótkie fragmenty zrobiły na mnie wrażenie, a kiedy poznałam je w całości byłam oczarowana.

Trudno wyróżnić poszczególne utwory, bo płyta jest świetna jako całość, ale przyznam się, że najbardziej podobają mi się takie utwory, jak otwierający album piękny „Car Door” albo „Lovely Fake”, „You Change Me”, „Hard Land of Wonder” czy wreszcie szczególnie lubiany przeze mnie „The Trial”.
Smakują jak dojrzałe wino, im dłużej się nimi delektuję, tym bardziej poruszają.

Ta muzyka świetnie trafia w mój muzyczny gust. Bardzo polecam tę płytę.
Nie kupuję zbyt wielu polskich albumów muzycznych, ale uważam, że "Hard Land Of Wonder" naprawdę na to zasługuje.
Podejrzewam, że w tym roku będzie najchętniej wybieranym prezentem gwiazdkowym.

niedziela, 25 października 2009

Dzienniki 1927-1969 Anny Kowalskiej

Dzienniki Anny Kowalskiej to zapiski autorki po latach pamiętanej głównie ze względu na jej wieloletnią i burzliwą przyjaźń z Marią Dąbrowską. Pisarki poznały się podczas wojny, a po śmierci męża Anny, profesora filologii klasycznej Jerzego Kowalskiego, i towarzysza życia Marii, Stanisława Stempowskiego, zamieszkały razem w Warszawie. Przeżyły wspólnie ponad dwadzieścia lat.
Do lektury Dzienników Kowalskiej przygotowały nas już niejako diariuszowe notatki Marii Dąbrowskiej. Otrzymaliśmy więc teraz podwójne zwierciadło, w którym przeglądają się obie pisarki, a spoza nich wyłania się jedna z najburzliwszych i najbardziej bolesnych epok naszej współczesnej historii.


Anna Kowalska napisała w swoim dzienniku już po śmierci Marii Dąbrowskiej.
"Nie mogę dziś wyobrazić sobie, jak by wyglądało moje życie, jeślibym w 1943 roku nie była przyjechała do Warszawy. I ja, i inni bylibyśmy uniknęli wielu cierpień, to pewne, ale nie byłabym przeżyła całego tego szaleństwa".
Zamieszkały razem i połączyła je przyjaźń i jakaś fascynacja miłosna, na pewno większa w przypadku Kowalskiej, która podziwiała pisarstwo Dąbrowskiej (ostatecznie w swoim testamencie pisarka uczyniła ją opiekunką swojej spuścizny literackiej).

Wspólne życie nie było łatwe, gdyż, jak wynika z tych pamiętników, ta druga więcej brała, a mniej dawała w sensie uczuciowym. Można by było powiedzieć, że Kowalska prowadziła dom po to, by Dąbrowska mogła pisać - tego pragnęła pisarka, by Kowalska porzuciła własne pisanie, którego ona nie ceniła. (Dąbrowska czasem dawała do przeczytania przyjaciółce swoje diariusze, które Kowalskiej bardzo się podobały, ale jednocześnie bolały ją wzmianki o niej samej, bo nie odnajdowała w nich siebie, taką jaka była. Jednak znajomi zapewniali, że pisarka bardzo była do niej przywiązana).

Miała świadomość swojej roli wobec Dąbrowskiej. Tak pisała w 1955 roku, a więc po dwudziestu latach tej znajomości:
„dawniej we dworach, gdy latem przysyłano róże cięte, wbijano łodygę w ogórek, aby róża się dobrze trzymała. Ja jestem tym ogórkiem”.
Bardzo ciekawe są pierwsze lata "Dzienników", z czasów II wojny światowej i zaraz po niej, gdy Kowalska wydaje się rozdarta pomiędzy własnym mężem, którego pracę i wiele zalet szanowała (a jeszcze bardziej po jego śmierci), a Dąbrowską, która ją pociągała. W późniejszych latach znowu była rozdarta pomiędzy ukochaną i jedyną córką, Tulą, a pisarką, która dziewczynki nie lubiła (być może u Dąbrowskiej przejawiała się tak zazdrość spowodowana niezaspokojonym własnym macierzyństwem?).

W każdym razie w "Dziennikach" Anny Kowalskiej przebijają silne akcenty pesymistyczne. Chwile szczęścia bywają krótkie, a nawet i one są zatruwane złymi myślami, gdy odkrywa, że Dąbrowska nie ceni jej pracy literackiej, a czasem nawet i jej samej, a jednocześnie wykorzystuje we własnych dziennikach myśli i opinie Kowalskiej. Pisze m.in. tak:
"Maryjka dała mi do przeczytania przepisane na maszynie Dzienniki z 1952 roku. Ciekawa dla mnie lektura - przeżycie. [..] Wiele jest ze mnie - bez podania źródła."
"Nawet najżarliwsza, najżywsza miłość nie może jej wystarczyć. Nie tego bowiem potrzebuje, ale adoracji, pochwał, utwierdzeń, komplimentów itd. Niestety tego nie potrafię dać nikomu na świecie. Nie potrafię zrezygnować z własnej osobowości, z własnego centrum istnienia. [..] Przy tym wiem, że nie będę miała lepszego przyjaciela ani nikogo nie potrafię już w życiu tak namiętnie kochać".
Anna Kowalska miała poglądy lewicowe jeszcze przed wojną, podobały jej się niektóre idee socjalistyczne, ale w dziennikach krytykuje sposób, w jaki są wprowadzane po wojnie, bezwzględność i ciemnotę osób, które są u władzy,
"Walka z inteligencją jest jedyną obroną nieuków, zadufanych w sobie, bezkarnych sadystów [..] Fanatyzm, ślepota, zła wola. Jest tylko partia i jej sprawa. Nie ma narodu, państwa".
Nie oszczędzała także własnego środowiska. Chociaż działała w związkach pisarzy, pisała i publikowała (w końcu musiała z czegoś żyć - dla pisarza nie drukowanie oznacza przecież nie-bycie, a poza tym twierdziła, że nie można być zawsze anty-), w pamiętnikach nie waha się piętnować kolegów, którzy zmieniali zdania jak rękawiczki.
"Nikt nie chce powiedzieć: Pomyliłem się, byłem zniewolony, sparaliżowany strachem [...]
Nie mogę już uczestniczyć w tym zebraniach. Bezsilność. I ten kontredans małości i chęci odegrania roli [..] nadrabianie braku talentu wątpliwą ważności roli, którą chcą odegrać."
.

"Dzienniki" Anny Kowalskiej są świadectwem trudnych powojennych czasów, w których działało środowisko pisarzy. Notuje śmiesznostki, pisze o podłościach i głupocie, zaprzedawaniu się władzy w zamian za korzyści materialne, wyjazdy zagraniczne i możliwość drukowania w dużych nakładach. Trzeba tu dodać, że była jedną z sygnatariuszek listu 34 przeciwko cenzurze z 1964 roku, skierowanego na ręce premiera Cyrankiewicza (1). Z perspektywy tych dzienników inaczej można spojrzeć na środowisko pisarzy, którzy działali w Polsce po 1945 roku, w końcu jest to spojrzenie od wewnątrz, z perspektywy osoby, która w tym kręgu przebywała i wszystkich tych ludzi doskonale znała. Ale jest to spojrzenie subiektywne, jednostronne, nie zawsze pewnie sprawiedliwe. Sama zdaje sobie z tego sprawę, bo wie, że różnie można odbierać ją samą czy Marię Dąbrowską. Ma tego świadomość, gdy pisze:
"Ludzie budują postać według własnego życzenia. [..] O tyle gorzej wyglądamy w oczach naszych bliźnich, obrócilibyśmy się w proch, gdybyśmy mogli zobaczyć siebie w ich lustrach".
Nie szczędzi słów krytyki sobie samej :
Jest bardzo trudno zobaczyć siebie i - swoje obowiązki z perspektywy przyszłości, nie tylko w ocenie obcych [..] ale we własnej gorzkiej samowiedzy.
Boleje nad tym, że dorobek naukowy jej męża nie został wykorzystany, że został zmarnowany, mimo jej starań. Że sama nie ma wielkiego pisarskiego talentu.
"Mam wiotki talent, wymagający pielęgnacji, ciszy i pracy".
"Dzienników" Anny Kowalskiej nie czyta się lekko, choć ja je pochłonęłam w kilka dni, mimo że objętość tej książki spora. Wiele spraw pomijała, o wielu spotkaniach nie pisała, stosując zasadę "primum non nocere", obawiała się bowiem, że zapiski trafią w niepowołane ręce. Wiele zdań brzmi więc enigmatycznie. Często stosowała skróty myślowe. Styl jest szarpany i nierówny.

W jej życiu z pewnością najważniejszy był jej niełatwy związek z Marią Dąbrowską, któremu się poświęciła. Trwała przy pisarce do końca. W 1957 roku pisała:
"I tak myślę sobie, czy najlepiej rozwiązałam to trudne zagadnienie przyjaźni i współżycia ze sławną osobą i nie łatwiejsze obowiązki przyjaźni i obowiązek wobec dziecka".
A po śmierci swej towarzyszki:
"Kochałam ją tyloma miłościami że i śmierć przynosi tylko jeszcze jedną formę. Miłość czy omamienie? Omamienie, które trwa ćwierć wieku? Omamienie, które jest silniejsze od śmierci?"

Anna Kowalska zmarła cztery lata po swojej przyjaciółce, w ostatnich latach ciężko chorowała. W dodatku pierwszy testament pisarki o niej nawet nie wspomniał, więc musiała znosić wiele upokorzeń, zastanawiać się nad oceną całego tego długoletniego związku, a także obserwować walkę o rękopisy pisarki. Dopiero znaleziony potem ostatni testament uczynił ją opiekunką spuścizny literackiej Dąbrowskiej.

Warto wspomnieć, że "Dzienniki powojenne" Marii Dąbrowskiej ukazały się w 1997 roku, rozszerzone o fragmenty poprzednio ocenzurowane, pominięte we wcześniejszej edycji z 1989 roku. Pełny tekst dzienników, prowadzonych do jej śmierci w 1965 roku, zgodnie z ostatnią wolą pisarki, jest dostępny dla edytorów od 2005 roku, gdyż w tym roku minęło czterdzieści lat od jej śmierci. Otwarto wówczas pełny do nich dostęp. Liczą one pięć i pół tysiąca stron, z czego dotychczas wydano bez mała połowę.

Od 2009 roku jest dostępne wydanie pełnego tekstu dzienników Marii Dąbrowskiej z lat 1914-1956 w 13 tomach - wersja surowa, bez edytorskiego opracowania i bez przypisów.
Publikację tę wydała w nakładzie 300 egzemplarzy Polska Akademia Nauk, Komitet Nauk o Literaturze. Ukazała się pod redakcją Tadeusza Drewniewskiego.


Przypisy:
1. 14 marca 1964 Antoni Słonimski złożył w kancelarii premiera w Urzędzie Rady Ministrów dwuzdaniowy list protestacyjny przeciw cenzurze, który później określano, z powodu liczby sygnatariuszy, jako List 34:
"Ograniczenia przydziału papieru na druk książek i czasopism oraz zaostrzenie cenzury prasowej stwarza sytuację zagrażającą rozwojowi kultury narodowej. Niżej podpisani, uznając istnienie opinii publicznej, prawa do krytyki, swobodnej dyskusji i rzetelnej informacji za konieczny element postępu, powodowani troską obywatelską, domagają się zmiany polskiej polityki kulturalnej w duchu praw zagwarantowanych przez konstytucję państwa polskiego i zgodnych z dobrem narodu".


Anna Kowalska (1903-1969) jest autorką m.in. opowieści biograficznej "Na rogatce" (ten utwór ceniła najbardziej Dąbrowska), mikropowieści "Szczelina", dzieł: "Wójt wolborski" i "Astrea" (oba dotyczą Frycza-Modrzewskiego), "Opowiadań greckich", "Safony" (o poetce greckiej), "Kandelabru efeskiego" i "Uliczki klasztornej (ta ostatnia mówi o Wrocławiu).

poniedziałek, 19 października 2009

Wśród kanibali: wyprawy kobiet niezwykłych

Na kartach tej książki znajdziemy inspirujące, niekiedy tragiczne, często pełne humoru opowieści o poszukiwaczkach przygód z trzech stuleci - od XVIII po XX wiek. Okrążymy świat z damami, które na przekór wiktoriańskiej etykiecie wyruszały samotnie w dalekie podróże do Afryki, Japonii czy na egzotyczne Borneo, do krainy łowców głów.
Najważniejszym przywilejem podróżniczki jest wolność, będąca istotą eksploracji".

Podtytuł tej książki mówi sam za siebie - te podróżniczki naprawdę były niezwykłymi kobietami. Na szczególne uznanie zasługują panie, które podróżowały w czasach, kiedy kobietom poruszać się samotnie nie wypadało, a jednak to robiły. Nazwiska niektórych z nich poznałam wcześniej, gdy czytałam książkę "Krynolinę zostaw w Kairze". Ale tym razem mogłam się o tych paniach, które wtedy zwróciły moją uwagę, dowiedzieć czegoś więcej.
Jestem szczególnie pełna podziwu dla wędrującej po Arktyce samotnie Helen Thayer (ur. 1947 r.). Co za niezwykła, dzielna kobieta! W 1988 roku wybrała się samotnie (a właściwie z psem husky, Charliem, który dotrzymywał jej towarzystwa) na nartach do północnego bieguna magnetycznego. Charlie, wierny towarzysz tej podróży został potem członkiem jej rodziny. Thayer wcześniej uprawiała wspinaczkę wysokogórską i lekkoatletykę, miała więc zaprawę sportową. Na biegun wyruszyła z wyspy Cornwallisa, udając się do odległych terytoriów północno-zachodnich Kanady (biegun magnetyczny stale się przemieszcza). Pisała:
"Wiedziałam, że przez miesiąc nie zobaczę ludzkiej istoty. Będę przeraźliwie samotna w tych groźnych, smaganych wichrem pustkowiach".
Zabrała ze sobą dwumetrowe sanie, namiot, zapas żywnosci, radio i niezbędny sprzęt. Miała też przy sobie karabin - winchester, na wypadek spotkania z groźnym niedźwiedziem polarnym. Charlie ciągnął dziecinne sanki z suchą karmą dla siebie. Wędrówka po Arktyce jest trudniejsza psychologicznie od wspinaczki. Jak pisała:
"Kiedy człowiek się wspina, zawsze ma przed sobą wierzchołek. Widzi, że jest coraz bliżej. Tymczasem tutaj, gdziekolwiek zwróciłam oczy, rozciągała się tylko bezkresna, płaska, biała, iskrząca się, potrzaskana powierzchnia lodu. I następnego dnia, i następnego i następnego - wciąż to samo!"
W dodatku miała wrażenie, że jest obserwowana, choć nikogo nie było, zdawało jej się, że otaczają ją duchy, bała się spotkania z niedźwiedziem, niewidocznym na tle bieli, miała tylko nadzieję, że pies ją ostrzeże o zagrożeniu. Niestety, kiedy dotarła do bieguna, widok dookoła jej się nie zmienił:
"Otaczający mnie lód nie wyglądał inaczej niż gdziekolwiek indziej, wiatr i samotność były takie same, ale walczyłam zaciekle, by tam dotrzeć i ucieszyło mnie to zwycięstwo".
Przed nią po Grenlandii i Arktyce podróżowała Louise Arner Boyd (1887-1972), pochodząca z zamożnego domu w San Francisco. W 1924 roku ta dama z kalifornijskiej elity towarzyskiej wsiadła na parowiec, który popłynął na norweski Spitsbergen. Tak to się zaczęło, potem nieraz wracała do krainy wiecznych lodów. Fotografowała, nauczyła się strzelać. W 1928 roku przez trzy miesiące na wynajętym wraz z załogą statku "Hobby" prowadziła poszukiwania Amundsena. Otrzymała za to od króla Norwegii Order Świętego Olafa. Duński kartograf uhonorował ją później, nadając nazwy grenlandzkim obiektom geograficznym: Ziemii Miss Boyd, Lodowcowi Louise i Wybrzeżu Louise A. Boyd. Jej prochy, zgodnie z jej życzeniem, rozrzucono z samolotu nad wiecznymi lodami obszarów podbiegunowych.

Muszę wspomnieć o Fanny Bullock Workman (1859-1925), która lubiła wspinaczkę górską, była jedną z pierwszych kobiet, które weszły na Matterhorn. Podróżowała także wraz z mężem na rowerze - zjeździli w ten sposób Algierię, Ceylon, Jawę, Sumatrę, Indochiny i Birmę, a także po Indie. W pierwszych latach XX wieku zwiedzili także Himalaje i Karakorum - jej rekord wysokości to Pinnacle Peak w Kaszmirze (6959 m), na który wspięła się w 1906 roku! Jednak, co trzeba podkreślić, Fanny rezygnując z wygody, odmawiała włożenia spodni lub nawet spódnico-spodni (to jej zdjęcie zdobi okładkę książki Michele Slung). Nosiła za to kapelusze, grube szale i woalki. Była drugą Amerykanką zaproszoną do Londynu, aby przemówić w Królewskim Towarzystwie Geograficznym.

Pierwszą zaproszoną do Londynu była inna niesamowita podróżniczka, której książki bardzo bym chciała przeczytać. Mówię tu o Isabelli Bird Bishop (1831-1904), która podróżowała w czasach wiktoriańskich, o której przygodach już czytałam, a nawet pisałam o niej na blogu (przy okazji recenzowania książki "Krynolinę zostaw w Kairze"). Ta córka pastora została najbardziej lubianą pisarką z grupy XIX-wiecznych podróżniczek. Jak napisał jeden z komentatorów: "Prędzej czy później dotarła niemal wszędzie".
Już pierwsza jej podróż do Ameryki Północnej zaowocowała książką, opublikowaną w 1856 r. "Angielka w Ameryce", ale to był zaledwie początek tej wypraw. W Górach Skalistych niebezpiecznie zafascynował ją traper "Jim z Gór". Ta wiktoriańska dama poczuła do niego coś więcej, a ponieważ, jak sama napisała: "żadna zdrowa na umyśle kobieta nie mogłaby go jednak poślubić" stłumiła u siebie cieplejsze uczucia. Niemniej ten epizod z jej życia znalazł odzwierciedlenie w jednej z jej najpopularniejszych książek "Pobyt damy w Górach Skalistych". Potem wędrowała po Azji Środkowej, podróżowała m.in. z Bagdadu do Teheranu na mule, przemierzyła Kurdystan, w Chinach i Korei wędrowała (ze względu na stan swego kręgosłupa) w bambusowej lektyce. W 1901 roku podróżowała po Afryce Północnej na koniu, mając już siedemdziesiąt lat!

Duże wrażenie zrobiła na mnie także historia życia Dian Fossey (1932-1985), o której coś niecoś już wiedziałam z filmu fabularnego pt. "Goryle we mgle". Nie tylko badała życie goryli górskich, ale walczyła o ich ochronę przed kłusownikami, co w końcu prawdopodobnie przypłaciła życiem. Była nazywana przez tubylców "Nyiramachabelli" - stara kobieta, która żyje w lesie bez mężczyzny. Tak pisała o sobie:
"Niekiedy dokuczała mi samotność, ale też odczuwałam ogromną satysfakcję pioniera".
Można by pisać dalej : o Idzie Pfeiffer (1797-1858), która początkowo zwiedziła Turcję i Islandię, by potem wyruszyć na inne kontynenty. Trafiła nawet na Borneo, do krainy ludożerców. Na wypadek spotkania z nimi nauczyła się takiej przemowy w miejscowym języku:
"Nie macie chyba zamiaru zabić i zjeść kobiety, zwłaszcza tak starej jak ja! Na pewno jestem bardzo twarda i łykowata!".
Ciekawe, czy te słowa okazałyby się skuteczne... Jej książka "Dwie podróże naokoło świata przez niewiastę odbyte" wydana została po polsku w 1860 r.

Nie mogę nie wspomnieć na koniec o "Amelii Earhart" (1897-1937), o której właśnie powstał film biograficzny. To kolejna niezwykła postać, która do historii przeszła jako pilot. Jako pierwsza kobieta przeleciała samotnie nad Atlantykiem w 1932 roku, a trzy lata później odbyła samotny lot jednosilnikowym samolotem Lochheed-Vega nad Oceanem Spokojnym. Pisała:
"Gwiazdy wisiały za oknem kabiny tak blisko, że można by ich było dotknąć".
Ponieważ od dawna pociągało ją latanie, pracowała jako sortowaczka poczty, by uzbierać fundusze na swój pierwszy samolot. Amelia w czasie swej kariery lotniczej ustanowiła trzynaście ważnych rekordów. W 1937 roku na trasie lotu dookoła świata jej samolot zaginął na Oceanie Spokojnym. To było zresztą zgodne z jej życzeniem. Mówiła:
"Kiedy przyjdzie mi odejść, najchętniej odeszłabym w swoim samolocie. Szybko".
Oczywiście nie napisałam o wszystkich bohaterkach książki Michele Slung, a są wśród nich także panie, które zajmowały się światem podwodnym, a nawet kosmosem. Zachęcam do przeczytania tej książki o niezwykłych kobietach dawnych i naszych czasów. One spełniały swoje marzenia i podążały śladem swoich pasji. Na przekór różnym trudnościom.

środa, 14 października 2009

Wyspa klucz

Małgorzata Szejnert zabiera nas w daleką podróż na Ellis Island, małą wyspę u wybrzeży Nowego Jorku, która przez lata była nazywana „bramą do Ameryki”. Od końca XIX wieku do lat 50. wieku XX mieściło się na niej centrum przyjmowania imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych. W tym czasie przez wyspę przewinęło się blisko 12 milionów osób. Większość przebywała na niej zaledwie kilka godzin. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, spędzali tam nawet do kilkunastu miesięcy, przechodząc długotrwałą kwarantannę i najróżniejsze badania. Inni zaś byli po prostu odsyłani z powrotem, ponieważ zgodnie z ustawami imigracyjnymi zakaz wstępu obejmował: „idiotów, chorych umysłowo, nędzarzy, poligamistów, osoby, które mogą się stać ciężarem publicznym, cierpią na odrażające lub niebezpieczne choroby zakaźne, były skazane za zbrodnie lub inne haniebne przestępstwa, dopuściły się wykroczeń przeciw moralności” oraz tych, którzy nie mieli pieniędzy na podróż w głąb kraju. Autorka nie tylko śledzi dramatyczne losy emigrantów polskich, żydowskich, niemieckich czy włoskich, ale dzięki ogromnej reporterskiej pasji i dociekliwości ożywia postaci pracowników stacji na Ellis Island - lekarzy, pielęgniarek, komisarzy, tłumaczy oraz opiekunek społecznych, a nawet przyzwoitek.

Nazwę Ellis Island znam od kilku lat. Od momentu, kiedy zainteresowałam się genealogią i zaczęłam zbierać dane o mojej rodzinie. Przez te parę lat przekopałam się przez, przechowywane w oddziałach archiwów państwowych (gł. m.st. Warszawy), a także zmikrofilmowane przez mormonów (którzy mikrofilmowani, o dziwo! nasze księgi), księgi metrykalne (parafialne) i księgi mieszkańców wsi i miast oraz inne dokumenty. W ten sposób ustaliłam dane o moich przodkach, począwszy od przełomu XVIII i XIX wieku. Trudniej było dotrzeć do informacji dotyczących losów rodziny z przełomu XIX/XX wieku i początku XX wieku, bo dane są jeszcze częściowo objęte ustawą o ochronie danych osobowych. Akt parafialnych dotyczących tych lat nie udostępnia się jeszcze w archiwach, a parafie nie zawsze mają czas zajmować się genealogami.

Dlatego właśnie, w poszukiwaniu informacji o moich przodkach, trafiłam na informację o tzw. manifestach okrętowych czyli spisach pasażerów, którzy podróżowali m.in. z terenów Polski (wtedy Rosji) do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu chleba i pracy. Czytałam te manifesty na stronie internetowej Ellis Island, wyszukując znajome nazwiska. Obok każdego z nich (są często przekręcone) było podane pochodzenie (miejsce urodzenia, też często przekręcone), a także rodzinne dane kontaktowe.

Żadnego z moich przodków nie znalazłam, (być może nigdy nie opuścili Polski, niektórzy z nich, jak wiem, przed wojną i po wojnie mieszkali w Warszawie), ale poznałam w ten sposób nieznaną część historii swego kraju - exodus wielu ludzi, którzy zmuszeni byli szukać swego szczęścia w dalekim kraju, za oceanem. Nie było to łatwe. Musieli wpierw dostać się na stacje załadunkowe, do konkretnego portu, wytrzymać trudy podróży zatłoczonych statkiem, a potem przejść na Ellis Island całą trudną procedurę związaną z przyjęciem do nowego kraju.

Oczywiście mogą nas razić sposoby selekcji osób przyjętych i zawracanych do kraju, często nieludzkie warunki, w których przechodzili tę procedurę - lekarską i psychologiczną. Jednak mało kto z emigrantów rezygnował z tej szansy na rozpoczęcie nowego życia i sam wracał do domu, tym bardziej, że wyruszając w tę podróż imigranci zwykle wyprzedawali się w rodzinnych krajach, by wziąć niezbędne rzeczy ze sobą i pozostawić sobie jeszcze fundusz na niezbędne opłaty.

"Wyspa klucz" jest przykładem książki, którą chce się czytać, którą czyta się z przyjemnością, mimo że jej temat, chociaż ciekawy, jest jednak dość trudny. Od pierwszej chwili byłam nią zachwycona, bo narracja jest bardzo ciekawie prowadzona. Przede wszystkim nie jest to nudny spis kolejnych lat istnienia stacji, ale barwna opowieść o przybywających na stację imigrantach (przybywali z wielu krajów świata, choć większość z Europy), ale także o ludziach, którzy tam pracowali. O tych ostatnich dowiadujemy się bardzo wiele, niektóre z tych postaci są fascynujące. Możemy sobie też plastycznie wyobrazić, jak wyspa wyglądała, jak była zbudowana i jak działała cała ta ogromna machina imigracyjna.

Jednak pod koniec byłam trochę rozczarowana, mimo że książka jest bardzo dobra i trudno sobie wyobrazić ogrom pracy, która została w nią włożona, jednak czegoś mi w niej brakowało, może losów poszczególnych osób - Polaków, którzy trafili na Ellis Island i zostali już w Ameryce na zawsze. Wiem, że pewnie byłoby to trudne, ale jestem pewna, że czymś niezmiernie interesującym byłoby odnaleźć rodzinę polską, która przechowuje w Stanach Zjednoczonych pamiątki po przodkach, którzy na przełomie wieków wyjechali z rodzinnego kraju, przepłynęli ocean, przeszli procedurę przyjęcia i osiedlili się w nowym kraju. Czegoś mi w tym brakowało..
Ale książkę z czystym sumieniem polecam.

Strona internetowa Ellis Island:
http://www.ellisisland.org/search/passSearch.asp

środa, 7 października 2009

Jej mąż: Ted Hughes i Sylvia Plath

Opowieść o małżeństwie poetów Sylwii Plath i Teda Hughesa. Książka ukazująca psychologiczne portrety obu postaci – Amerykanki, która próbuje połączyć ideał mieszczańskiego życia z twórczością poetycką, oraz niekonwencjonalnego, swobodnego angielskiego artysty. Książka, zaliczana do kanonu literatury poświęconej postaciom Plath i Hughesa, została bestsellerem „Los Angeles Times”.

Zainteresowałam się osobą poety Teda Hughesa, gdyż bardzo podobała mi się interpretacja jego wiersza "Song", która pojawiła się w radiu BBC, w wykonaniu angielskiego aktora o wspaniałym głosie, Richarda Armitage`a (pamiętnego z roli Johna Thorntona w "North and South". Jedna z wielbicielek Armitage`a przygotowała clip muzyczny z fotkami aktora, wykorzystując wspomniane nagranie:
(Richard Armitage reads poem by Ted Hughes "Song")
Wiersz ten brzmi:
O lady, when the tipped cup of the moon blessed you
You became soft fire with a cloud's grace;
The difficult stars swam for eyes in your face;
You stood, and your shadow was my place:
You turned, your shadow turned to ice O my lady.
O lady, when the sea caressed you
You were a marble of foam, but dumb.
When will the stone open its tomb?
When will the waves give over their foam?
You will not die, nor come home, O my lady.

O lady, when the wind kissed you
You made him music for you were a shaped shell.
I follow the waters and the wind still
Since my heart heard it and all to pieces fell
Which your lovers stole, meaning ill, O my lady.

O lady, consider when I shall have lost you
The moon's full hands, scattering waste,
The sea's hands, dark from the world's breast,
The world's decay where the wind's hands have passed,
And my head, worn out with love, at rest
In my hands, and my hands full of dust, O my lady.

Ten utwór powstał, gdy Ted Hughes miał 19 lat, a więc napisał go na progu swej artystycznej kariery. Pojawia się w nim postać Muzy, która inspiruje go do pisania.

Taką muzą była dla niego poznana 7 lat później, poetka Sylvia Plath. Od razu zostali kochankami, a pobrali się cztery miesiące później. Wzajemnie się inspirowali, jak wynika z tej biografii, śledzili swoje osiągnięcia, czerpali natchnienie ze swoich wierszy, wykorzystywali w swej twórczości wydarzenia ważne dla ich związku.

Choć wywodzili się z różnych kultur, mieli ze sobą wiele wspólnego. Niestety sielanka 6 lat małżeństwa (doczekali się dwojga dzieci) szybko się skończyła, bo Ted nie mógł wytrzymać życia z Sylvią, nawiązał romans z zamężną Assią Wevill i wyprowadził się z domu. Plath mająca skłonność do depresji, nie mogła sobie z tym poradzić, a w końcu popełniła samobójstwo. Kilka lat później odebrała sobie życie Assia (w identyczny sposób, jednak razem ze swą córeczką, owocem swego związku z Hughesem).

Z pewnością łatwo winić Teda Hughesa, ale autorka biografii dowodzi, że obie kobiety świadomie uwiodły Hughesa (najpierw Sylvia, a potem Assia), i że z pewnością Plath nie miała łatwego charakteru. Mimo to dobrze się czuła w roli żony i matki i pewnie spełniała się w tej roli. Hughesa jednak to prawdopodobnie męczyło, może brakowało mu już inspiracji? Może wolał wrócić do niezależnego życia, jakie prowadził przed ślubem?
Znalazłoby to potwierdzenie w fakcie, że choć później nawet się ożenił, ale nawiązywał liczne romanse. Jedna z kobiet, z którymi był związany, Emma Tenant (pisarka angielska znana z sequela "Dumy i uprzedzenia" Austen o tytule "Pemberley"), twierdziła, że wszystkie kobiety, które Hughes uwiódł, łącznie z nią, były tylko "tworami jego wyobraźni, nie należącymi do świata realnego".

Z kolei odejście Teda natchnęło Sylvię do pisania. Przy tym przeżywała bardzo wydanie swojej powieści "Szklany klosz" - może uważała, że w tym utworze odkryła za bardzo przed czytelnikiem swoją psychikę? (Warto dodać, że bohaterka tej powieści popada w obłęd.)
Fragment jednego z ostatnich wierszy Sylvii Plath: "Krawędź" (w przekładzie T. Truszkowskiej)
Kobieta osiągnęła doskonałość
Jej martwe
Ciało ma uśmiech dokonania,
Złuda greckiego determinizmu
Płynie w zwojach jej togi,
Jej bose
Stopy zdają się mówić;
Doszłyśmy dotąd, to już kres.

Z pewnością kwestia jest złożona i trudno jednoznacznie potępić jedną stronę, a uniewinnić drugą.

Ted odziedziczył nie publikowane utwory Sylvii, zajął się ich redakcją i wydał je, zapewniając jej rozgłos. Zdawał sobie sprawę, że po jego śmierci historia ich małżeństwa stanie się częścią historii kultury XX wieku.
Ted Hughes zmarł na niewydolność serca w 1998 roku (35 lat po śmierci Sylvii Plath).

Muszę dodać, że choć temat jest ciekawy, jednak tej biografii nie przeczytałam jednym tchem, a nawet chwilami ją kartkowałam, wychwytując ciekawsze fragmenty. Chyba jednak wolę czytać biografie postaci z XIX wieku i początku XX wieku, najlepiej takich osób, o których nie wiemy aż tak dużo. Z książki Middlebrook wyziera portret Sylvii Plath jako nie mającej dużych zahamowań Amerykanki - widać jak bardzo zmieniła się moralność kobiet po II wojnie światowej. W jakiś sposób postać tej poetki została dla mnie odarta z tajemnicy.
Ale to tylko moje wrażenie.

W 2003 roku powstał film oparty na jej życiu pt. "Sylvia" z głównymi rolami Gwyneth Paltrow i Daniela Craiga, ale widziałam jedynie migawki z niego.

W poniższym clipie video można obejrzeć fragmenty tego filmu (tekst, oparty na listach Hughesa, czyta ponownie Richard Armitage) :
Richard Armitage reads Ted Hughes' letters

niedziela, 4 października 2009

Maud z Wyspy Księcia Edwarda

Seria przygód Ani z Zielonego Wzgórza była książką moich czasów nastolatkowych.
Muszę przyznać, że z zainteresowaniem zaczęłam czytać biografię Lucy Maud Montgomery (a właściwie L.M. Montgomery, bo nie używała drugiego imienia), która jednak mnie nieco rozczarowała. Zwłaszcza jej początek był nużący, zmiana nastąpiła dopiero po 11 rozdziałach, kiedy autorka zaczęła pisać o "Ani z Zielonego Wzgórza". Choć biografia od tego momentu zaczęła być ciekawa, nie można tego powiedzieć o życiu samej Maud. Nie sądziłam, że pisarka, która stworzyła tak barwną postać rudowłosej dziewczynki, w rzeczywistości jej nie cierpiała, że była zmuszana do napisania kolejnych tomów przygód Ani, zrobiła to dla pieniędzy, a w końcu toczyła zażarte boje w sądzie ze swym wydawcą, który faktycznie potraktował ją nieuczciwie. Ze zdziwieniem przeczytałam, że na samą myśl o napisaniu "Ani na Uniwersytecie" (ten tom jest jednym z moich ulubionych!) Maud robiło się niedobrze. Pisała:
"Czuję się jak magik z egzotycznej baśni, który zostaje niewolnikiem wyczarowanego przez siebie dżinna. Jeśli do końca życia będę zaprzęgnięta do karety powożonej przez Anią, gorzko pożałuję tego, że kiedyś stworzyłam tę postać.".
Tak się też stało. Po sukcesie "Ani z Zielonego Wzgórza" (1908), napisała "Anię z Avonlea" (1909), "Anię na Uniwersytecie" (1915 rok), "Wymarzony dom Ani" (1917), "Dolinę Tęczy" (1919) i "Rillę ze Złotego Brzegu" (1920), która miała był ostatnią z serii (jej bohaterką jest córka Ani).
Maud pisała wtedy:
"Raz na zawsze kończę serię o Ani, przysięgam na bogów z Olimpu. Z chwilą, gdy Ania przestała być natchnieniem, zaczęła prześladować mnie jak zmora".
Jednak to nie był koniec. została zmuszona do napisana "Ani z Szumiących Topoli" (a więc cofnąć się do czasów panieńskich Ani), a potem w ciągu czterech miesięcy "katorżniczej" pracy "Ani ze Złotego Brzegu" (1938).
Sukces całej tej serii przeszedł największe oczekiwania autorki.
Jej życie mało przypominało świat stworzony przez nią samą. Przeżyła bowiem wiele lat przy mężu, pastorze, który cierpiał na depresję, a ona sama była zmuszona okolicznościami do zatajania tego faktu i trwania dzielnie przy jego boku.
Nic więc dziwnego, że tak mówiła o miłości:
"Pyta Pan czy wierzę w pokrewieństwo dusz. Jeśli ma Pan na myśli związek z kimś, kogo charakter zgadza się całkowicie z moim - mam wrażenie, że nie. Wierzyłam w to jako nastolatka, ale szybko mi przeszło. wydaje mi się, że powinniśmy traktować sprawę pokrewieństwa dusz i charakterów tak samo jak problem ludzkiego szczęścia. Szczęście nie jest przecież trwaniem niezmąconego spokoju, jak mi się kiedyś wydawało, ale wyboistą drogą i należy dziękować losowi, jeśli pozwoli nam ominąć problemy nie do rozwiązania. Jedynie w idealnym świecie możliwe jest znalezienie idealnego partnera, ale żyjemy tu, na ziemi, gdzie rzeczywistość zdmuchuje złoty pył z wielu wspaniałych teorii, których nigdy nie zdołamy zrealizować".
To podejście racjonalne (wyszła za mąż z rozsądku), nie przyniosło jej jednak szczęścia.
Biografia nieco mnie rozczarowała, w pierwszej jej części autorka skupia się na korespondencji z dwoma panami, którzy byli przyjaciółmi korespondencyjnymi Maud przez wiele lat jej życia. Rozumiem, że te listy to ogromne źródło wiedzy o samej pisarce, ale jednak może było tego za dużo? Jednak same cytaty z jej listów, dają pojęcie o osobowości Maud, jej przedziwnej naturze.
A może po prostu sama pisarka mnie rozczarowała?
Tak czy inaczej nie zmieni to mojego zdania o samej serii opowieści o przygodach rudowłosej dziewczynki, gdyż ta postać jest tak żywa, że pozostaje na zawsze w umyśle i wyobraźni czytelnika.


1. Ilustracja przedstawia Maud w wieku 10 lat.

piątek, 25 września 2009

188 DNI I NOCY

Dziś moja lektura sprzed miesięcy. Przypomniałam sobie o niej dzisiaj. I zamieszczam tu notatki, które pisałam sobie na bieżąco w czasie czytania.

Przez 188 dni i nocy Małgorzata Domagalik i Janusz L. Wiśniewski pisali do siebie e-maile o przyjaźni, miłości, samotności, o tym, co codzienne i wyjątkowe. Przytrafiały im się przedziwne i całkiem zwyczajne historie. Czasem, jak to mężczyzna i kobieta, nie do końca się rozumieli, ale wciąż byli ciekawi siebie. Rozważali, jakie są współczesne kobiety, a jacy mężczyźni, co ich dzieli, a co łączy, czym jest miłość, zdrada, feminizm. Jest w tej książce wiele błyskotliwego fechtunku na słowa i równie błyskotliwych ripost. Jest trochę gry, ale więcej wzajemnej życzliwości, zrozumienia i zadumy. Tego co przeżyli, osiągnęli, co jest dla nich aktualnie najważniejsze.

Koleżanka pożyczyła mi kiedyś książkę Wiśniewskiego i Domagalik, zachęcając mnie do jej przeczytania (po tym jak trochę skrytykowałam jego twórczość) - wybrałam właśnie lekturę książki "188 dni i nocy".

Bez wątpienia jest to pojedynek na słowa, czasem widać, że autorzy, wymieniając korespondencję, mieli świadomość, że z tego będzie książka, ale czyta się ją dobrze. Jest chwila na refleksję, jest pojedynek płci, walka na argumenty.

Nie wiem czemu, mam wrażenie, że autorzy zamienili się miejscami: on jest cieplejszy i bardziej kobiecy, a ona chłodna i zasadnicza. Ale być może Domagalik, pisząc te maile, po prostu się pilnuje (przed Wiśniewskim i przed czytelnikami), a on tworzy literaturę. Denerwuje mnie trochę, że często odrabiają lekcje pt. najnowsze lektury, ale niekiedy ich rozmowy są bardzo ciekawe.
Nie wiem jednak dlaczego wciąż oscylują wokół tematu zdrady... Ten temat wraca zwłaszcza w listach Wiśniewskiego...
Niekiedy mam wrażenie, że ich korespondencja się ociepla, by później się ochłodzić... Jednak oboje, zwłaszcza Domagalik, unikają tematów ściśle osobistych i nie chcą się odkryć przed czytelnikiem. zresztą nic w tym dziwnego...
Może nie każdemu się ta lektura spodoba, ale od drugiej połowy książki czytało mi się ją jeszcze lepiej.
Podobno pojawiła się też na rynku kontynuacja "188 dni i nocy", widać czytelnikom się podobało, a i autorzy znaleźli temat do dalszych rozmów... Jak wpadnie mi w ręce, to przeczytam.
Przeszkadzają mi nieco literówki, były trzy korektorki, a jednak są jakieś błędy... Podobno wyszła później wersja poprawiona..

środa, 23 września 2009

Dziewczyny z kalendarza (Calendar Girls)

"Kwiaty Yorkshire są jak kobiety Yorkshire.
Każdy etap ich rozwoju jest piękniejszy niż poprzedni.
A najpiękniejsze są w ostatniej fazie...
A potem wiedną..."


Film "Dziewczyny z kalendarza" został zainspirowany prawdziwą historią jedenastu kobiet w średnim wieku (45-60 lat). Mąż jednej z nich właśnie umarł na białaczkę. Pogrążona w rozpaczy kobieta chce jednak w jakiś sposób pomóc rodzinom innych osób chorych na raka. Wraz z przyjaciółką wpada na pomysł, aby pozować do kalendarza dla Women's Institute, a zarobione w ten sposób pieniądze przeznaczyć na szczytny cel. Na zdjęciach 11 pań ma grać na fortepianie, piec, robić na drutach czyli pokazywać typowe rzeczy, które robią kobiety w ich wieku. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że panie mają pozować... nago.

Tytuł filmu wskazywałby na wesołą historię o perypetiach młodych i pięknych modelek. Tymczasem to historia o życiu i jego smutnych, a czasem przyjemnych chwilach. W dodatku oparta na faktach. Pokazuje, że szczytny cel, przyjaźń i miłość są w życiu najważniejsze.
Dojrzałe kobiety decydują się na szaleńczy krok - będą pozować nago do kalendarza, po to by wspomóc materialnie szpital miejski. Chcą pomóc przy tym jednej z przyjaciółek otrząsnąć się po śmierci zmarłego na białaczkę męża. Oczywiście, nie jest to proste, ale przełamują swoje obawy i uprzedzenia otoczenia, i realizują ten szalony pomysł. Bo jak mówi jedna z nich: "Kiedy się rozbiorę, jeśli nie teraz?".
Któż jednak chciałby kupić kalendarz z 40- czy 50-letnimi nagimi kobietami, którym daleko do ideałów piękności? Okazuje się jednak, że publikacja odnosi sukces, ukazują się wywiady i artykuły w prasie, a modelki dostają nawet zaproszenie do Hollywood. A więc sława! Pokazane są jednak pewne zagrożenia, które przynosi ze sobą świat mediów - papierowy, pozorny świat, który nie ma nic wspólnego z realnością. Co staje się pozą, a co jest prawdziwe? Co jest grą, a co uczuciem? Chris ucieka do Hollywood przed życiowymi problemami: kłopotów z synem i mężem. Przyjaźń między kobietami wisi na włosku.
Ale w końcu przychodzi opamiętanie. Modelki wracają do swojego świata, do zwykłych spotkań we własnym gronie, ale z pewnością zyskały jedno - pewność siebie i przekonanie, że wspólnie można dokonać czegoś więcej, że można zrobić coś pozornie niemożliwego, jeśli tylko ma się odwagę i dobre chęci.
Film słodko-gorzki. Ładne zdjęcia, dawka humoru. Mnie się podobał.
Bardzo dobra w roli Chris - Helen Mirren.

sobota, 12 września 2009

Dyliżansem przez Śląsk

"Ból nogi jest dla mnie nieszczęściem, ponieważ pędząc z upodobania życie na wsi namiętnie lubię dalekie spacery. Oto powód, dla którego postanowiłam udać się do wód w Cieplicach na Śląsku."
Tak zaczyna się "Dyliżansem przez Śląsk. Dziennik podróży do Cieplic w roku 1816" Izabeli z Flemmingów Czartoryskiej. Jego autorka była osobą wówczas bardzo znaną i przedstawicielką jednego z najznakomitszych rodów polskich. Żona księcia Adama Kazimierza Czartoryskiego, generała ziem podolskich i matka bardzo nieszczęśliwej (zwłaszcza w małżeństwie, bo wzięła rozwód z księciem Ludwikiem) Marii Wirtemberskiej, (o której zresztą we wzruszający sposób w swoim dzienniku pisze, kiedy ta odwiedza ją w Cieplicach), a także Adama Jerzego Czartoryskiego i Zofii Zamojskiej, w czasach młodości była autorką kilku skandali (miała romans z królem Stasiem, z posłem rosyjskim Repninem i dukem de Lauzun). Jednak z wiekiem się ustatkowała, stała się gorącą patriotką. To właśnie ona zainicjowała w 1801 roku otwarcie pierwszego polskiego muzeum w Puławach (w świątyni Sybilli).

Dzienniki podróży były wówczas, na przełomie XVIII i XIX wieku, bardzo popularne. Zapiski Czartoryskiej odzwierciedlają zainteresowania epoki, są świadectwem powstawania patriotyczno-sentymentalnej uczuciowości, bo i autorka opisując krajobraz czy scenki rodzajowe pisze o swoich uczuciach, o wrażeniach, jakie widziany obraz w niej wywołuje.

Trasa przejazdu księżnej na Śląsk wiedzie przez Zwoleń, Białaczów, Sulejów, Naramnicę, Wieruszów, Wrocław, Kamienną Górę. We wzruszający sposób opisuje proboszcza Naramnicy, schorowanego Francuza:
"O kilka kroków ode mnie zauważyłam przechodzącego mężczyznę w szlafroku z obwiązaną głową. Jego wychudła i blada twarz zdradzała cierpienie. Przeszedł jak cień, wszedł wolnym krokiem na podwórze i zniknął."
Księżna Czartoryska dowiedziała się, że to francuski emigrant, ksiądz i proboszcz Naramnicy. Po wysłuchaniu jego historii i po osobistym z nim spotkaniu, zainteresowała się jego losem. Towarzyszący księżnej lekarz zaordynował mu lepsze pożywienie i wino dla nabrania sił. Ofiarowano mu herbatę i butelkę malagi, prosząc, by przyjął to po przyjaźni jako lekarstwo. Nieśmiało, bo z dużym respektem przekazała mu w bilecie drobną kwotę i załączyła swój adres. Nie zapomniała o nim także w drodze powrotnej.

Wkrótce, z towarzyszącą jej grupą osób (wychowanka i ulubienica Zosia Matuszewiczówna, rezydentka Puław pani Neuvillowa i jej córka Lila, lekarz - doktor Khittle oraz kucharczyk i kilka kobiet służebnych)) księżna dociera do Cieplic i zajmuje kwaterę, która z początku nie przypada jej do gustu. Jednak po kilku dniach przystosuje się do istniejących warunków i wkrótce porzuca myśl o przeniesieniu się w inne miejsce:
"Po przybyciu prawie w nocy do Cieplic nie byliśmy zbyt zadowoleni z naszego locum - znajdowało się na uboczu, pokoje były małe i nadzwyczaj niskie, bez łóżek i mebli też niewiele. Poszliśmy spać w złych humorach. [...] Nazajutrz nadal czyniliśmy smutne uwagi nad nieszczęśliwym położeniem naszej siedziby, powoli jednak urządziliśmy się i humory się poprawiły. Zrezygnowałam u siebie z jednego okna, położyłam jeden na drugim dwa sienniki, nakryłam je piękną narzutą i - miałam zadowalające łoże. Vis a vis - kanapka i trzy krzesła, bliżej okna moje biurko, na którym leżały pióra, nożyki, pieczątki, papiery i wszystkie przybory. Przy drugim oknie, ozdobionym przeze mnie doniczką z kwiatami - krzesło i stoliczek tworzyły cabinet de lecture. Za krzesłem stała ciężka komoda z trzema szufladami, gdzie złożyłam parę sukien, dwa okropne robdeszany (podomki), trzy czy cztery czepki i dwa kapelusze. Na komodzie klatka z papugą i miniaturka zwierciadła między oknami. Pokój, w którym mieściło się to wszystko, miał siedem kroków długości, a mniej niż pięć był szeroki. Co do wysokości - Khittel (lekarz) głową sięgał prawie sufitu. [...] Zgodziliśmy się, że to okropnie smutny dom i niezbyt fortunnie wybrany na mieszkanie - chcieliśmy się wyprowadzić. [...] Po kilku dniach przywykliśmy do tego wszystkiego. Sypialiśmy doskonale, jadaliśmy dobrze, spacery były urocze, a ludzie tacy dobrzy."
Ponieważ do Cieplic przyjechała leczyć reumatyzm i nie była już wtedy najmłodszą kobietą, często używa pojazdów, jest to dyliżans przy większych odległościach (a trzeba dodać, że w 1778 roku Kotlina Jeleniogórska uzyskała połączenie dyliżansowe przez Kamienną Górę i Świdnicę z Wrocławiem), powóz - przy nieco mniejszych i lektyka - przy tych najmniejszych. Zwiedzanie gór w lektyce było wówczas dość rozpowszechnioną formą "wędrowania", rodziła się powoli profesja przewodnika czy tragarza. Księżna zwiedza okoliczne atrakcje architektoniczne np. opactwo w Bukowcu (w rzeczywistości to krypta) czy zamki, jak Chojnik:
"Aby się tam dostać, należy dojechać powozem do oberży we wsi u podnóża góry, gdzie czekają tragarze z lektykami. Byłyśmy cztery kobiety, wzięłyśmy więc tragarzy, mężczyźni zaś poszli z przewodnikiem pieszo. Olbrzymie skały, porośnięte drzewami, których korzenie czepiają się niepożytych masywów lub wiją się wśród szczelin i mchu pokrywającego głazy, sprawiały wrażenie dziwaczne i zdumiewające zarazem. Na każdym zakręcie otwierały się wspaniałe widoki.[...] Najbardziej działają na wyobraźnię stare mury z XIII wieku otaczające zamek, przez ten mur podobno kazała księżniczka Kunegunda skakać konno rycerzom, ubiegającym się o jej rękę.[...] Mimo że zupełnie nie wierzyłam w prawdziwość tej historii, oczy utkwiłam w murze, usiłując znaleźć jakiś ślad okrucieństwa dziewicy lub szaleństwa rycerzy, powolnych niedorzecznemu kaprysowi.[...] Potem zeszliśmy do stóp zamku, aby się napić herbaty, mleka i chłodników.[...] Przyniesiono księgę, gdzie każdy umieszcza swe nazwisko.[...] Zosia [...] znalazła na jednej ze stron u góry nazwisko mojej córki i syna. Odczytałam chciwie ich podpisy i umieściłam poniżej słowa, jakimi mnie natchnęły: "Cóż za szczęście oglądać ich pismo. Boże, zachowaj ich w swojej opiece". Gdy kończyłam, jedna łza spadła na imię Marysi. Zamknęłam księgę [...] Miałam głowę, serce i duszę przepełnione wspomnieniem dzieci i wydało mi się, że słyszę ich głosy. Przed chwilą widziałam imiona wypisane ich ręką i wrażenie trwało dalej."
Zwiedza także atrakcje przyrodnicze, jak Śnieżne Kotły, Grodna, wodospady Szklarki i Kamieńczyka:
"Olbrzymie skały najrozmaitszych kształtów, porośnięte drzewami, krzewami i mchem [...] Wśród tych skalnych masywów leci z hukiem potok na tkwiące głęboko w przepaści szczątki opoki wśród tego wąska ścieżka, którą przechodzimy, biegnie czasem przez skały, czasem przez wodę czy też po chwiejnych, lecz niezawodnych mostkach: dodaje to romantyczności temu imponującemu obrazowi. Tak dotarliśmy do Szklarki, która spada z wysokości 30 stóp na żywą skałę. [...] Nie umiem powiedzieć, co się działo ze mną u stóp wodospadu wśród olbrzymich skał".
Oglądany krajobraz wywołuje uczucia i budzi refleksje na temat życia, losu, kondycji człowieka.
"Śnieżne Kotły [...] to głębokie na 200 stóp przepaście o ścianach stromo spadających w głąb, wypełnione niemal zawsze śniegiem. [...] W pobliżu odwiecznych śniegów, przez całe wieki gromadzących się w przepaściach, można dostrzec najpiękniejszą zieleń i wspaniałe kwiaty, których nigdzie indziej nie widziałam. Świeża zieleń z jednej strony i widok ciemnej przepaści z drugiej - oto obraz życia i przeznaczenia człowieka. Często po dniach pogodnych, radosnych, pełnych zadowolenia, przyjemności i uśmiechów przychodzi wielki smutek; często kwiaty błyszczą na skraju przepaści w którą nas strąca dotkliwy ból i strata".
Czartoryska opisuje krajobrazy, ale notuje także spotkania z ludźmi, różnych stanów i zajęć: śląskiej arystokracji (wśród nich z właścicielami Cieplic - rodziną Schaffgotschów, uczestniczy także w wydanym przez nich balu, który opisuje w kilku zdaniach), a także mieszczan, chłopów, żebraków:
"Lud tutaj dobry, a uprzejmość zdaje się być jego cechą wrodzoną.[...] Pewnego razu udałam się z rana do kąpieli, przechodząc korytarzem na dole ujrzałam w kącie niewidomego. Zapytałam, kto zacz? Odpowiedział, że jest biedakiem [...] Dałam mu talara i obiecałam tak czynić każdej niedzieli aż do wyjazdu z Cieplic.[...] Był katolikiem, widziałam w godzinę później, jak modlił się żarliwie w kościele.[...] Wracając około południa do siebie zastałam pod drzwiami staruszkę z naręczem goździków, maków, róż i jaskrów.[...] Jestem żoną ślepca - dorzuciła i wszystkie kwiaty złożyła na stole w moim pokoju."
"Byliśmy w Marciszowie, zaproszeni gorąco przez wieśniaczkę Mahlerową [...] Przyjęła nas radośnie i serdecznie. Jej mąż jest tkaczem, wyrabiając piękne płótna zarabia na życie swoje i rodziny. Chata czysta, w izbie cztery krosna w ruchu. [...] Na nasze przyjęcie stół nakryty piękną serwetą ustawiony był w sadzie. Pyszne mleko, doskonałe masło, świeży chleb, a przede wszystkim widok poczciwej Mahlerowej - uszczęśliwionej naszą wizytą, cztery hoże i zwinne dziewczyny skore do usług, nawet powolna dobroduszność ojca.[...] Jestem już niemłoda i przyzwyczajona do zimnej grzeczności ludzi zajętych naprawdę wyłącznie sobą, z powodzeniem udających zainteresowanie bliźnimi ... lecz nigdy nie będzie mi obojętna serdeczność, przyjazny ukłon poczciwych Ślązaczek i dobre ludzkie chęci".
Izabela Czartoryska była już wówczas siedemdziesięcioletnią kobietą, doświadczoną i po przejściach, jest dobrą obserwatorką, opisuje z gorzkim, ale i pogodnym humorem to, co widzi, komentuje bez uszczypliwości, łatwo się wzrusza. Jednak wszystko to jest wyważone.
"Dzisiaj po raz pierwszy udałam się do wielkiego kąpieliska. Trzeba naprawdę wierzyć w skuteczność tych wód, żeby z nich korzystać w tych warunkach. Jest to okrągła sala zbudowana nad źródłem wody, która wprawdzie ciągle się zmienia i płynie nieustannie, lecz zanurza się w niej po szyję czterdzieści naraz kobiet mniej lub bardziej chorych, znęconych nadzieją wyleczenia. Są między nimi młode i stare, ładne i bardzo brzydkie,[...] Drzwi otwierają się ciągle i coraz to ukazuje się postać w długiej, białej koszuli, zanurza się w wodę jak widmo, gubiąc się za chwilę w tłumie".
W jej słowach przebija humor, ale bez jakiejś złośliwości:
"Kąpielisko traktuję jako spektakl. Niezmiernie różnorodne są przybrania głów kobiecych, jestem niemal pewna, że te stroiki są pracowicie wystudiowane w przeddzień, toteż taka dama wchodząc na salę obrzuca ukradkowym spojrzeniem całe towarzystwo, które się kąpie, chcąc stwierdzić, jakie wrażenie wywiera jej pojawienie się. Zauważyłam, że dopóki otyłe matrony przebywają w wodzie, są tak pewne siebie, że napawa to poczuciem bezpieczeństwa pozostałe. Natomiast wyjście starszej damy z kąpieli jest dość ryzykowne. Drzwi wąskie, koszule mokre, można się domyślić, jakie to daje efekty."
"Przedstawiono mi wielu panów, lecz wolę o nich nie mówić."
Notuje zabawne wydarzenia (np. w czasie wycieczki do Grodnej):
"Na widok skały wszyscy wykrzyknęli z zachwytem: jakie piękne miejsce, cóż za widok, ileż ogromnych głazów, z jakim gustem wszystko urządzone! - "Jaki piękny grzyb! - zawołał mój kucharczyk i rzucił się nań łapczywie, mając na uwadze kolację. Oto nauczka dla ciceronów (przewodników) w ogólności: trzeba zwracać uwagę na przedmioty zależnie od rozumu, gustu, nawet usposobienia amatorów, których oprowadzają".
Nie brakuje też gorzkich refleksji:
"Doświadczyłam nieraz, że ludzie są najbardziej uparci wtedy, gdy nie mają racji"
"Dzięki boskiej dobroci czas, który płynie nieprzerwanie, zaciera najczarniejsze myśli i łagodzi najboleśniejsze wspomnienia".
"Wszystko przemija szybko, najszybciej zaś szczęście."
Izabela Czartoryska opuściła z żalem Cieplice, bawiła potem jeszcze w Kowarach, Wałbrzychu, zwiedzała także zamek Książ, była w Jedlinku i Strudze, we Wrocławiu bawiła trzy dni, i przez Oleśnicę, Syców i wspomnianą już Naramnicę powróciła do Puław.

Dziennik podróży Izabeli Czartoryskiej jest króciutką książeczką (oryginalny tekst to nieco ponad 40 stron), ale to ciekawa lektura. Czytając ją można się dowiedzieć, jak się wówczas podróżowało, jak się spędzało czas w "zdroju", jak się zwiedzało ciekawe miejsca. To świadectwo epoki i panujących mód na swoisty sentymentalizm, ale przebija z niej także osobowość samej autorki, która była jedną z najciekawszych polskich dam ówczesnych czasów.

1. Bukowiec, rycina Endlera
2. Zamek Chojnik, lit. Karola Mattisa
3. Wodospad Kamieńczyka, stl., Kaspar Ulrich Huber wg Theodora Blätterbauera, 1885 r.
4. Kowary, litografia
5. Księżna Izabela Czartoryska